Kościół między opłotkami Drukuj Email
Autor: Jurek Konieczny   
wtorek, 28 kwietnia 2015 00:00

Fragment przygotowywanej do druku książki Jurka Koniecznego „Poławiacze Pereł”.

Powołanie do życia Chrześcijańskiej Wspólnoty Bezdomnych „Dom Łazarza” było przełomowym momentem naszej służby. Czuliśmy wszyscy, jakby zmieniła się cała duchowa rzeczywistość wokół nas. A przede wszystkim wokół bezdomnych współuczestników tych wydarzeń. Przestali kryć się w cieniu „dojrzalszych w wierze, ważniejszych i mądrzejszych od nich” chrześcijan. Przestali zrzucać odpowiedzialność i polegać wyłącznie na tych, którzy Boga „znają lepiej”, których Bóg „z pewnością wysłuchuje”, a i oni ponoć „lepiej Go słyszą”.

Z bogobojnością, ale też z prawdziwym entuzjazmem zakasaliśmy rękawy do pracy. Przez lata przebywania z bezdomnymi nieraz byłem zaskakiwany ich zdolnościami, ukrytymi talentami, pracowitością i twórczym myśleniem. Także i tym razem całkowicie mnie zaskoczyli. Ich poważne podejście do Bożych spraw mogło być wzorem dla niejednego „dojrzałego” chrześcijanina, przede wszystkim dla mnie.

Udział w codziennych (porannym i wieczornym) spotkaniach oraz w „aż” dwóch nabożeństwach niedzielnych nie ma nic wspólnego z przymusowym przestrzeganiem surowego Regulaminu Ośrodka. Mamy prawdziwą radość ze wspólnego poszukiwania i poznawania Boga, z przynoszenia przed Jego tron wszystkich codziennych spraw. Jest tak wiele świadectw, osobistych przeżyć i odkryć, że czasami muszę czekać kilka tygodni zanim zwolni się dla mnie miejsce za kazalnicą.

Bardzo często bezdomni sami prowadzą nabożeństwa, organizują grupy modlitwy wstawienniczej, łańcuchy postu i modlitwy. Troszczą się i modlą o siebie nawzajem prawdziwie po bratersku. Pod tym względem chyba wszyscy możemy się wiele od nich nauczyć.

Kiedy byliśmy zwykłym stowarzyszeniem czy ośrodkiem dla bezdomnych, ci, którzy otrzymali pomoc, odchodzili i nie wracali – chyba, że podwinęła im się noga. Bo niby po co mieli wracać? Odkąd jesteśmy Kościołem, wracają, aby pomóc innym i wspólnie poszukiwać kolejnych pogubionych (i wspólnie dziękować Bogu za tych odnalezionych).

Wspomniany we wcześniejszych rozdziałach Jurek, nazywany przez przyjaciół „Łysym”, okazał się cennym mentorem dla wielu swoich dawnych towarzyszy niedoli. Teraz, gdy się ożenił i jest postrzegany jako odpowiedzialny mąż i ojciec, stał się dla wielu prawdziwym autorytetem.

Dwaj dawni mieszkańcy naszego domu – Grzesiek i Tomek – zainicjowali powrót z kanapkami i traktatami ewangelizacyjnymi na krakowski dworzec PKP, do miejsc, w których i oni kiedyś zostali odnalezieni. Byli w tym wierni i wytrwali. Tak zrodził się Krakowski Kościół Uliczny – nie budynek, nie instytucja, ale miejsce regularnych spotkań modlitewnych na ulicy, przed wejściem do wielkiej galerii handlowej. To miejsce głoszenia Bożego Słowa i poczęstunku kanapkami, kawą oraz herbatą z sokiem malinowym. Dzięki Bogu można tam często usłyszeć świadectwa ludzi, którzy jeszcze niedawno byli budzącymi powszechne zgorszenie bezbożnikami, a dziś zaświadczają publicznie o Bożej łasce i miłosierdziu. I mają naprawdę licznych wiernych słuchaczy! Wielu biednych i bezdomnych pojawia się na tych spotkaniach regularnie. Przyprowadzają swoich przyjaciół, zachęcając innych pogubionych do udziału w spotkaniach. Przemiany, których doświadczają, są nie tylko powierzchowne. Ostatnie chrzty wiary w Domu Łazarza to właśnie chrzty pereł odnalezionych dla Boga przez Kościół Uliczny.