Ever grateful Eileen Drukuj Email
Autor: Aleksandra Kwiecień   
czwartek, 08 grudnia 2016 00:00

Gdy tamtego dnia przyszedł list, wystarczył jeden rzut oka na szarą kopertę, bym wiedziała już wszystko. Angielskie znaczki i stemple, ale inny charakter pisma...

Jeden weekend października spędziłam razem z siostrą w Anglii. Nie była to jednak tylko wycieczka, wypad turystyczny. Wyjazd ten był przede wszystkim wizytą. Gdy w czerwcu wracałam z pewnego pogrzebu, pomyślałam wtedy, że muszę w końcu polecieć do tego Londynu. Nie można odkładać wizyty u kogoś kto ma dziewięćdziesiąt cztery lata i choruje na raka.


Eileen poznałyśmy w 2009 roku podczas miesięcznego pobytu w Londynie. To miała być niezobowiązująca popołudniowa wizyta, byśmy mogły poćwiczyć rozmowę w języku angielskim. Tak, niepozornie, narodziła się wspaniała przyjaźń. Podczas pobytu odwiedzałyśmy ją w każdy poniedziałek. Później wymieniałyśmy listy - przez rok, aż do kolejnego spotkania. Od tamtego czasu korespondencja utrzymywała tę relację poprzez dwa kraje i języki, odmienne pokolenia. Listy, kartki świąteczne i te, z gratulacjami; przesyłane zdjęcia. Nie raz marzyłam, by znów odwiedzić tę niezwykłą staruszkę mieszkającą w przytulnym mieszkanku przy zacisznej londyńskiej ulicy.

Była jedną z najpogodniejszych kobiet, jakie dane mi było spotkać. Nie miała łatwego życia. Wychowywała się w sierocińcu, w którym doświadczyła złego traktowania i kar cielesnych, które spowodowały częściową głuchotę. Jak sama stwierdziła, do piętnastego roku życia nie wiedziała,  czym jest miłość. Nigdy nie założyła własnej rodziny. Po tym, gdy poznała miłość Chrystusa i w niej odnalazła swoje szczęście, spełnienie i poczucie bezpieczeństwa, poświęciła swoje życie pracy z dziećmi. Jako wychowawczyni w sierocińcu okazywała swoim podopiecznym miłość, której sama nie zaznała w dzieciństwie.

Jej wiara, pogodna ufność oraz niczym niewzruszona wdzięczność zawsze robiła na mnie ogromne wrażenie, była dla mnie ogromnym świadectwem. Nigdy nie słyszałam, by na coś narzekała lub użalała się nad sobą. Wprost przeciwnie, stale powtarzała, jak bardzo jest Bogu wdzięczna za to, co dla niej uczynił. Gdy słuchając opowieści z jej życia, opowiadanych spokojnym, rzeczowym tonem, wyrażałam współczucie, ona pogodnie mówiła: it doesn't matter, my dear, God is good („to nie ma znaczenia, kochanie, Bóg jest dobry”). To nie były tylko słowa, to było jej życie, taka właśnie była Eileen.  Tak się podpisywała - ever grateful Eileen („zawsze wdzięczna Eileen”). Pokochała Chrystusa i wybrała wdzięczność, jako sposób życia. Zamiast pełnej żalu i gorzkości, samotnej, starszej kobiety, była najbardziej pogodną staruszką, jaką znałam. Żywą, zainteresowaną rozmówcą, dowcipną, wesołą. Pełną radosnej wiary i niewzruszonej nadziei. Chociaż nie założyła rodziny, utrzymywała szerokie kontakty, miała wielu przyjaciół. Pewnie nawet nie zdawała sobie do końca sprawy, jak wielki wywierała na nich wpływ. W relacjach zawsze skupiała się na tym drugim człowieku, nie na sobie samej. 

Parę lat temu zachorowała na raka. Ból, którego doświadczała w niczym nie zmienił jej postawy i podejścia do życia. Ostatniej wiosny w jednym z listów napisała: Za oknem pogoda taka piękna, świeci słońce, kwitną kwiaty, a ja siedzę sobie w swoim mieszkanku i wydaje mi się, że nawet sama królowa nie ma lepiej. Już od dawna ból dawał jej się coraz bardziej we znaki. Lekarze byli bezradni, pozostawały tylko tabletki przeciwbólowe. I modlitwa, dodawała Eileen. Nie skarżyła się, ale między wierszami listów wyczytywałam, że jest coraz słabsza. W czerwcu, wracając z pogrzebu, pomyślałam, że musimy polecieć do tego Londynu, takich spraw nie można odkładać. Bo w końcu może być za późno. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale intuicja podpowiadała mi, że to mogłoby być ostatnie spotkanie.

Linie lotnicze niestety nie wychodziły nam naprzeciw. Horrendalnie wysokie ceny biletów nie pozwalały planować podróży podczas wakacji. W końcu we wrześniu udało się znaleźć bilety w przystępnej cenie. W tamtą październikową sobotę spotkałyśmy się ponownie po sześciu latach. Drzwi otworzyła nam szczuplutka, kruchutka staruszka, ale w tym wątłym ciele była ta sama żywa, pogodna dusza. Była taka, jak dawniej: pełna wiary i wdzięczności, radosna, dowcipna. Po wyjeździe snułam już sobie w głowie plany następnej wizyty, bo widząc ją taką radosną, o żywym umyśle pomyślałam, że moja intuicja raczej się pomyliła, że pomyliłam przeczucie z lękiem.

Gdy w połowie listopada otrzymałyśmy szarą kopertę z angielskimi znaczkami, ale zaadresowaną innym charakterem pisma, wystarczył rzut oka i wiedziałyśmy już wszystko. Eileen odeszła 5 listopada, dokładnie cztery tygodnie po naszym spotkaniu. Umierała pojednana z Bogiem, pełna wdzięczności za to, że Pan Jezus troszczył się o nią przez te wszystkie lata. To były jej ostatnie słowa.

Tak bardzo jestem Bogu wdzięczna za to, że mogłam poznać Eileen; za to, że na krótko przed jej śmiercią mogłyśmy się jeszcze spotkać, uściskać, porozmawiać, razem pomodlić. Teraz, my dear Friend, jesteś już tam, gdzie nie ma łez ani bólu, tam, gdzie Pan Jezus przygotował dla Ciebie miejsca. Do zobaczenia w wieczności...

***

Eileen lubiła wysyłać nam fragmenty z Biblii oraz różne zachęcające cytaty. Jeden z nich towarzyszy mi niezmiennie od naszego ostatniego, październikowego spotkania, bo wtedy Eileen starannie i powoli zapisała nam go jeszcze raz w moim notesie.

"Będziemy wielbić Go za wszystko, co było i ufać Mu we wszystkim, co ma nadejść."