Stałam bezradna na ulicy – owe „dolegliwości” zaczęły bardzo utrudniać mi codzienność, a zalecenie lekarza wcale nie podnosiło mnie na duchu. Równie dobrze mógłby mi kazać nie oddychać…
Zadzwoniłam do mamy. Wysłuchała mnie i po chwili ciszy dała najtrudniejszą rade, jaką kiedykolwiek w życiu usłyszałam: „Jesteś dorosła, zrobisz to, co uważasz za słuszne. Wydaje mi się jednak, że powinnaś w poście i modlitwie szukać Boga, szukać zrozumienia tej sytuacji, prosić o mądrość i Bożą wskazówkę”. Nigdy wcześniej nie zgadzałam się z czymś, co jednocześnie wzbudzało we mnie tak mocny sprzeciw. Mama miała racje, ale… ja chciałam odpowiedzi teraz, już, natychmiast. Chciałam konkretnej wskazówki, lekarstwa, które zaczęłoby działać od zaraz. Mama wskazał mi drogę długą, mozolną i pełną niewiadomych. Pomimo tego, że przyznawałam jej słuszność, przeciwko jej radzie buntowała się cała moja natura współczesnego człowieka.
Nam ludziom żyjącym w XXI wieku ciągle wmawia się, iż nie musimy się wysilać – wszystko możemy mieć łatwo i szybko. Fastfoody, środki przeciwbólowe, dania instant, kredyty, szybki dostęp do Internetu, internetowe zakupy itp. dają nam możliwość cieszenia się przyjemnościami bez większego wysiłku. Często nieświadomie wyznajemy współczesną filozofię „łatwo, szybko i przyjemnie” – w krótkim czasie, małym kosztem osiągać zadowolenie i zaspokojenie swoich potrzeb – i przenosimy ją na wszystkie płaszczyzny swojego życia. Jednak w Bożym planie cierpienie i mozolna długa droga mają swój cel. „To co boli kształci” – stwierdził kiedyś Benjamin Franklin, a M. Scott Peck zauważył iż „unikając cierpień towarzyszących pokonywaniu problemów, pozbawiamy się zarazem możliwości rozwoju”, gdyż „dzięki problemom rozwijamy się psychicznie i duchowo”- właśnie one wymagając od nas odwagi i mądrości, w rzeczywistości – odwagę i mądrość współtworzą. My jednak zamiast zaakceptować tę życiową prawdę i spojrzeć na nią przez pryzmat Biblii, chcemy szybkich i łatwych rozwiązań. Nie byłam wyjątkiem, gdybym sama miała napisać scenariusz swojego życia, moja droga nigdy nie wiodłaby przez ciemne doliny i strome podejścia pod górę, a przecież dziś właśnie za te etapy wędrówki jestem szczególnie wdzięczna. Wtedy na ulicy dużego miasta nie byłam tego jeszcze świadoma...
Jakiś czas temu spotkałam kolegę z gimnazjum. „Anka, bardzo się zmieniłaś. W gimnazjum byłaś zawsze taka poważna, miałaś wiecznie spuszczoną głowę i trzymałaś wszystkich na dystans, a teraz uśmiechasz się, jesteś pełna radości. Nie poznaję ciebie”. Od razu przypomniałam sobie scenę z lekcji chemii, kiedy moi koledzy (również ten) urządzali „zawody”, aby wytrącić mnie z równowagi. Szturchali ławkę, dokuczali i chcieli koniecznie sprowokować mnie do jakiejś reakcji. Widziałam to wszystko, słyszałam i odczuwała, ale nie reagowała – wiedziałam, że jeśli nie będą widzieć żadnych rezultatów szybko się znudzą i dadzą mi spokój. Traktowałam ich jak powietrze, choć w rzeczywistości nic nie umykało mojej uwadze. Oni uważali mnie za ponurą, może nawet oziębłą osobę nie zdając sobie zupełnie sprawy, że było to reakcja obronna. Pod maską obojętności i dystansu ukrywała się wrażliwość, strach przed zranieniem i odrzuceniem. Za bardzo zależało mi na ludziach (wtedy nie zdawałam sobie sprawy co jest tego źródłem – o swoim odkryciu pisałam tutaj: http://nalezecdojezusa.pl/index.php/blogi/anna-kwiecien/item/347-kobieta-u-st%C3%B3p-jezusa) i bałam się zranień. Dlatego nauczyłam się nie pokazywać tego, co naprawdę odczuwam. Nikt nie wiedział, kiedy mi na czymś zależało ani kiedy bolało kolejne zranienie. Nie wyjawiając swoich prawdziwych odczuć, byłam ciągle raniona przez nieświadomych niczego, otaczających mnie ludzi. W końcu wpadłam w pułapkę. Bojąc się bólu, próbowałam zapobiec lub uciec od sytuacji, które mogłyby go spowodować. Żyłam w ciągłym stresie i coraz bardziej dystansowałam się od otoczenia zamykając się w sobie. Za wszelką cenę chciałam kontrolować wszystko, co dzieło się dookoła mnie, bo wydawało mi się, że wtedy w końcu poczuję się bezpiecznie. Niestety, nie byłam w stanie tego dokonać, a tam gdzie próbowałam wdrażać własne scenariusze – zawsze obracały się one przeciwko mnie. Chcąc sama kierować swoim życiem gięłam się pod ciężarem odpowiedzialności, nękana wewnętrznymi wyrzutami za wszystkie porażki. W pewnym momencie mój organizm fizycznie przestał wytrzymywać życie w ciągłym napięciu i trafiłam do wspomnianego wyżej specjalisty.
Od tamtej wizyty minęło kilka lat. Dziś częściej się uśmiecham, nie mam już tamtych problemów zdrowotnych. Co się stało? Poszłam za radą mamy, zaczęłam szukać Boga i prosić Go o pomoc. Nie dostałam żadnego cudownego lekarstwa od zaraz ani natychmiastowej odpowiedzi. Z perspektywy dzisiaj, dostrzegam, że odpowiedzią było kilka następnych lat - dzień po dniu, miesiąc po miesiącu Bóg prowadził mnie przez sytuacje, w których otwierał moje oczy na problemy w moim życiu, których wcześniej nie dostrzegałam myśląc, że „taka już po prostu jestem”. Nie tylko je pokazywał. Szukając Boga na każdym kroku odkrywałam jego wielką miłość do mnie, coraz bardziej Go poznawałam i zachwycona Nim oddawałam Mu zupełnie swoje życie nie zdając sobie sprawy, że to właśnie jest lekarstwo na moje wszystkie problem. Jeśli kto chce pójść za mną, niech się zaprze samego siebie i bierze krzyż swój na siebie codziennie, i naśladuje mnie. Kto bowiem chce zachować duszę swoją, straci ją, kto zaś straci duszę swoją dla mnie, ten ją zachowa (Ew Łuk. 9:23-24). Kiedy oddawałam i poddawałam Mu z miłością kolejne aspekty swojego życia, moje JA malało, a Jego natura zaczęła przemieniać mnie, mój charakter, sposób myślenia oraz postrzegania otaczającej rzeczywistości. Jego miłość leczyła zranienia, koiła emocje. Dolegliwości zdrowotne odeszły bo zostało wyeliminowane ich źródło – strach i brak poczucia bezpieczeństwa. Świadomość, iż Bóg wszystko kontroluje i Jemu nic nigdy nie wymyka się spod Jego kontroli, ufność pokładana w Jego łasce okazanej w Chrystusie oraz Jego miłość i poczucie bezpieczeństwa odnalezione w Bożej suwerenności wyeliminowały źródło wewnętrznych problemów, wnosząc jednocześnie radość i szczęście.
Jakiś czas później dzięki tacie zrozumiałam kolejną ważną prawdę. Kiedy pewnego dnia zwierzałam mu się z problemu, który wtedy mocno mnie przygniatał, tata spojrzał na mnie z miłością i powiedział: „Ania, powinnaś teraz przede wszystkim skierować swój wzrok na Chrystusa i na Nim się skoncentrować. Wydaje mi się, że ostatnio straciłaś Go z oczu i nie jest już w twoim życiu na pierwszym miejscu”. Nie dałam po sobie pozna jak bardzo wzburzyły mnie te słowa. Kochałam Chrystusa i z radością Mu służyłam angażując się w różne służby, projekty i inicjatywy. Wydawało mi się, że jest całym moim życiem. Ponadto słowa taty wydawały mi się nie związane z tematem, a rada zupełnie nieodpowiednia do sytuacji. Jednak nie dawały mi spokoju przez kilka dni i w końcu – po głębokich przemyśleniach oraz analizie własnego życia – przyznałam tacie rację. Ówczesny problem tak mocno mnie przytłoczył, ponieważ coś innego przysłoniło mi Chrystusa i On nie zajmował już centralnego miejsca w moim życiu. Wcześniej nie dostrzegałam tego i byłam zupełnie nieświadoma swojego stanu.
Z tamtej sytuacji wyciągnęłam cenną lekcję: kiedy uginam się pod ciężarem problemów, kiedy ogarnia mnie strach, zwątpienie czy zniechęcenie, wiem, że straciłam z oczu Chrystusa, który jest źródłem pokoju, radości, szczęścia i siły. Kiedy burzowe chmury nadciągają nad moje życie, przypominam sobie o najtrudniejszej, lecz najlepszej radzie: „Skieruj swój wzrok na Chrystusa i przede wszystkim skoncentruj się na Nim”. Miłość Chrystusa jest lekarstwem przemieniającym myśli, przywracającym wzrok i pomagającym spojrzeć na życie oraz wszelkie trudności z właściwej perspektywy – niezgłębiona jest Boża mądrość, a wszystkie dzieła Pana dokonane są w łasce i wierności, które współgrają z Jego doskonałą suwerennością. O głębokości bogactwa i mądrości, i poznania Boga! Jakże niezbadane są wyroki jego i niewyśledzone drogi jego! (Rzym 11:33)