Kiedyś w Szwajcarii pewien rolnik jadący wiejską drogą zobaczył starą kobietę obarczoną ciężkim plecakiem. Wkrótce zrównał się z nią i zatrzymawszy konia zaproponował, że ją podwiezie. Kobieta przyjęła pomoc przy wsiadaniu na wóz i zaraz ruszyli w dalszą drogę. Po jakiejś chwili rolnik spojrzał na nią i wykrzyknął:
- Ależ babciu, cały czas trzymasz na plecach swój plecak!
- No tak - powiedziała - chciałam, żeby koniowi było lżej. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że koń i tak dźwigał ten plecak, bez względu na to, czy znajdował się on na jej plecach, czy na podłodze wozu. Różnica polegała tylko na tym, że przez cały czas to ona dźwigała ten ciężar na swoich plecach. Rolnik chciał jej pomóc, ale ona przyjęła tylko część jego pomocy - podwiezienie.
Tak też i my jesteśmy zadowoleni, kiedy Jezus chce nam pomóc, ale często przyjmujemy tylko część jego pomocy. Ściskamy mocno nasz ciężki plecak zmartwień, zamiast pójść na całość i włożyć ciężar na Jego plecy.
Boże ramiona są o wiele mocniejsze od naszych. Możesz jechać sobie na Bożym wozie drogą beztroskiego życia pozwalając Jemu dźwigać ładunek.
Niektórzy nie są wcale zadowoleni, kiedy się im przypomina, że Jezus chce nieść nasze ciężary. Z uporem chcą je dźwigać sami. Bo to upokarzające pozwolić komuś zrobić coś dla nas. Dzięki naszej dumie i ludzkiej sile jakiś czas to się nam udaje, ale często przychodzi taka chwila, kiedy już nie możemy iść dalej. Czy nie słyszałeś nieraz takich słów: "Zrobię to, nawet gdyby miało mnie to zabić", i kłopot polega na tym, że rzeczywiście często tak się właśnie dzieje! Nie jest to mowa pełna wiary i zaufania. To po prostu ludzki wysiłek i duma z naszych własnych możliwości; zawziętość i upór, żeby ślepo brnąć dalej drogą, którą wybraliśmy, zamiast z zadowoleniem i pokorą przyjąć pomoc, jaką nam proponuje Jezus. Czego dowiedziesz, jeśli twoje troski w końcu cię zabiją? Zupełnie niczego, z wyjątkiem twojej własnej niewiedzy!
Możesz mieć nad swoim łóżkiem ten werset: "Wszelką troskę swoją złóżcie na niego, gdyż On ma o was staranie" (1P 5,7), jeśli jednak nie wprowadzisz tego w czyn, to nic a nic ci to nie pomoże. Będzie tylko pięknie brzmiącą teorią, gdy tymczasem Boże Słowo jest Księgą, z której trzeba robić użytek osobiście. Nigdy nie była pomyślana tak, żeby ją tylko czytać, czy na nią patrzeć.
Czasami mawiam, że najdalej jest nie od Ziemi do Księżyca, ale od głowy do serca. Ile czasu trzeba, by prawda, którą znamy w teorii (w naszym umyśle) wśliznęła się do naszego serca (ducha), gdzie nabiera realnego wymiaru. Zanim ludzie pojmą czy uwierzą w jakąś duchową prawdę, można wiele razy wysłać człowieka na Księżyc. Jedna pani powiedziała mi kiedyś tak: "Bracie, trzeba mi było trzydziestu lat, żeby z głowy dotarło to do mojego serca" To dosyć wolne tempo podróży!
Pewien misjonarz opowiedział historię tubylca, który przyszedł po lekarstwo dla swojej chorej żony. Po kilku dniach wrócił z wieścią, że stan jego żony się nie polepszył. Misjonarz wtedy zapytał: - Czy podawałeś jej lekarstwo zgodnie z zaleceniem? - O tak, Bwana. Na butelce było napisane "mocno wstrząsnąć" i jeszcze "trzy razy dziennie", więc potrząsałem mocno moją żoną trzy razy dziennie, ale wcale nie czuje się lepiej.
Człowiek ten myślał, że postępuje właściwie. Był szczery w tym, co robił, ale równie szczerze był w błędzie. Nie wydobył lekarstwa z butelki i nie zaaplikował go swojej żonie, by jej pomogło. My także często robimy wiele hałasu wokół Biblii, ale nie wydobywamy z Pisma prawd i nie wkładamy ich do swego serca, jedynego miejsca, gdzie będą mogły nam pomóc.
Małe i wielkie Ten werset stwierdza również, że powinniśmy złożyć wszelką troskę i zmartwienie. Nie chodzi tu o to, żeby oddać Jezusowi rzeczy niemożliwe, podczas gdy sami wciąż wleczemy za sobą sprawy drobniejsze. "Wszelką" znaczy wszelką; Jezus będzie niósł i martwił się za nas. Ta część wersetu może stać się rzeczywistością tylko wtedy, kiedy odrobimy nasze zadanie domowe. Tak długo jak zmartwienia są nasze i nie chcemy ich oddać Jezusowi, nie ma sposobu na to, żeby On podjął się za nas martwienia i niesienia naszych problemów.
Pewien biskup siedział raz przy kominku późną nocą. Bardzo mu ciążyły kłopoty związane z dużą parafią. Wydawało się, że nie ma wyjścia z trudnej sytuacji, jaka właśnie zaistniała, zmartwienie i trwoga ogarnęły jego umysł. Nagle przemówił do niego jakiś głos: "Biskupie, czemu nie pozwolisz mi martwić się za ciebie?". Zerwał się na równe nogi i rozejrzał dokoła, ale nikogo w pokoju nie było. Wyjrzał na korytarz, ale wszędzie panowała cisza. Mogła to powiedzieć tylko jedna osoba. Nagle dostrzegł więc swój błąd. Zgasiwszy światło, położył się spać i pozwolił Jezusowi martwić się za siebie.
Dużo czasu zajmuje nam dostrzeżenie faktu, że jeśli sami zamartwiamy się w jakiejś konkretnej sytuacji, to Jezus nie ma żadnej możliwości działania i odpowiedzenia na naszą potrzebę. W naszym zmartwieniu i zatroskaniu zachowujemy się zupełnie tak, jakbyśmy uczepili się jego rąk, powstrzymując je w ten sposób od działania na naszą korzyść.
Wspomniany biskup odebrał lekcję przekazywania trosk swojego serca sercu swego Boga Ojca, który jedynie może im zaradzić.
Odwiedziliśmy raz pewną parę, która opowiedziała nam o swoim problemie. Starali się pomóc swojej rozwiedzionej z mężem córce. Zajmowali się dwojgiem jej małych dzieci, które przeżyły wstrząs i były emocjonalnie rozstrojone z powodu tego, co się stało, podczas gdy ich pracująca córka przez większość wieczorów podejmowała u siebie mężczyzn. Kiedyś przyjęła Jezusa, ale teraz nie chciała nic o nim słyszeć. Sytuacja się pogarszała. Matka tej kobiety powiedziała nam, że dłużej nie może tego wytrzymać i że powiedziała Panu: "Nie mogę już dłużej nieść tego ciężaru. To zniszczyło moje zdrowie. Zrób coś, żeby zmieniły się okoliczności lub pozwól mi umrzeć". Widzieliśmy, jaki wpływ cała ta sprawa miała na naszą przyjaciółkę.
Kiedy mi to wszystko opowiadała, znów stał się dla mnie jasny sposób, w jaki nieprzyjaciel próbuje nas wciągnąć w swoją sieć, aż w końcu nasza potrzeba czy problem całkowicie nas osaczy. Wtedy nie widzimy już nic poza tym niemożliwym do rozwiązania problemem i ten ciężar nas przytłacza. Jakże często diabeł zapewnia nas, że problem rozwiążą nasze własne zmagania; że kiedy będziemy się zamartwiać aż do zupełnego załamania, kiedy nie będziemy mogli już ani spać, ani jeść, wtedy ujrzymy rozwiązanie. Ale nasze problemy nie zostaną rozwiązane przez to, że będziemy usiłowali sami nieść nasze brzemiona, lecz przez to, że będziemy gotowi złożyć je na Jezusa!
Po kilku miesiącach wspomniana kobieta była u kresu sił: "Już dłużej tak nie mogę!" Jak dużo czasu trzeba, byśmy znaleźli się w takim stanie? Może 10, 20, 30 czy 40 lat? Dopiero w chwili, kiedy gotowa była oddać swoje brzemię Panu, on mógł coś na to poradzić. I tylko wtedy! Jakże często ograniczamy Jezusa, bo nie jesteśmy gotowi powierzyć mu naszych potrzeb. W Liście ap. Piotra czytamy: "Ukorzcie się więc pod mocną rękę Bożą, aby was wywyższył czasu swego. Wszelką troskę swoją złóżcie na niego, gdyż On ma o was staranie" (1P 5,6-7). Innymi słowy: korzę się, to znaczy jestem gotów poddać wszystkie swoje uczucia, mój umysł, moją dumę, przeświadczenie, że sam wiem najlepiej - dosłownie wszystko pod panowanie Jezusa i jego Słowo. To jest prawdziwa pokora - chęć złożenia wszystkiego na nim i zawierzenia, że on potrafi zająć się całą sprawą o wiele lepiej niż ja!
Tylko wtedy, kiedy nasze problemy stają się Jego problemami, Jezus może zacząć je rozwiązywać. Do nas należy wybór. Możemy zamartwić się na śmierć i utonąć w naszych trudnościach, albo też powierzyć nasze problemy Jezusowi i uwielbiać go za cud jakiego zamierza dokonać!
Moje świadectwo W czasie pewnej konferencji w maju 1986 roku jeden z braci poinformował mnie, że Pan mu powiedział, iż się przeprowadzimy. Kiedy więc w czerwcu Helen zadzwoniła do mnie - a usługiwałem wtedy w Anglii - mówiąc, że z pewnych względów musimy się przeprowadzić, ta wiadomość nie była dla mnie żadnym zaskoczeniem.
Gdzie się powinniśmy przenieść? Przez prawie rok szukaliśmy odpowiedniego miejsca. Czas mijał. Modliliśmy się szczególnie o to, żeby ten problem został rozwiązany zanim wyjadę z usługą do Wielkiej Brytanii 23 kwietnia 1987 roku. Poproszono nas o wyprowadzenie się do 1 marca, a ta data już minęła!
Zaproszono Helen do usługi na jednej z konferencji dla kobiet w pobliżu Frankfurtu. Miało jej nie być przez prawie tydzień. Staliśmy przed problemem, który wydawał nam się niczym Morze Czerwone, rzucał nam wyzwanie. Szukaliśmy już na wszystkie sposoby: daliśmy ogłoszenie w lokalnej gazecie, byliśmy u agenta od nieruchomości, ale nic nie dawało rezultatu. Wszystkie miejsca, jakie znaleźliśmy były albo nieodpowiednie, albo za drogie. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Pojawiła się pokusa, żeby w szaleńczych poszukiwaniach biegać od jednego agenta do drugiego. Czas również działał na naszą niekorzyść. Nie stać nas było na bieganie i szukanie miejsca, gdzie moglibyśmy zamieszkać. Nieprzyjaciel robił wszystko, co w jego mocy, żeby wpędzić nas w panikę, ale ja czułem, że Pan ma dla nas właściwe miejsce, do którego nas zaprowadzi.
"Zaufaj Panu z całego swojego serca i nie polegaj na własnym rozumie"(Prz 3,5). Oto dobra rada prowadząca do cudu! Kiedy znajdujemy się pod presją, wtedy powinniśmy zaufać Panu i uwierzyć, że On wytyczy drogę tam, gdzie, po ludzku mówiąc, nie ma na to szans. Kiedy ludzie pytali nas, czy znaleźliśmy już dla siebie mieszkanie, odpowiadaliśmy: "Pan ma coś dla nas. Wkrótce to zobaczymy". Mówiliśmy to w wierze, chociaż niczego nie widzieliśmy. Skupiliśmy się na Panu i uwielbialiśmy go za rozwiązanie naszej sytuacji, zamiast wpatrywać się w piętrzące się przed nami przeszkody. Złożyliśmy nasz ciężar na niego.
Któregoś niedzielnego poranka po nabożeństwie zadzwoniła do nas pewna siostra i powiedziała nam o pewnym mieszkaniu. Zadzwoniłem do właściciela, który oznajmił, że już je komuś obiecał, ale że możemy przyjechać je obejrzeć. Cała rodzina ochoczo wgramoliła się do samochodu i już wkrótce właściciel oprowadzał nas po tym lokum. Miało osiem pokoi, przestronnych i dobrze oświetlonych, trzy toalety, dużą łazienkę i osobną umywalnię. Kuchnia była duża, z szafkami od podłogi do sufitu, lodówką z dwoma zamrażalnikami, elektrycznym piecem i zmywarką do naczyń. Schody i hol były wyłożone dywanem, a pokojom brakowało zaledwie paru drobiazgów.
Mielibyśmy mieszkać w sporej wsi, ale zaledwie pięć minut samochodem od miasta. Zaraz za drogą pienił się i pluskał płynący po kamieniach strumień, a sam dom otaczały drzewa. Po sześciu latach mieszkania w bardzo zimnym, szarym mieszkaniu w centrum miasta, to miejsce wydawało nam się pałacem - przy tym wysokość czynszu była do przyjęcia. Powiedziano nam, że jeśli ludzie, którym ten dom obiecano, zrezygnują, będzie należał do nas. Nie mogliśmy zrobić nic innego jak tylko czekać i ufać, że Jezus uczyni dla nas cud! Najgorsze jest oczekiwanie. Ale właśnie w trakcie czekania nasza wiara, poprzez cierpliwość, sprawia, że cud staje się rzeczywistością.
Kiedy już postanowiono wynająć nam dom, poczekaliśmy jeszcze parę dni, zanim ostatecznie odpowiedzieliśmy właścicielowi. Helen wyjechała na konferencję dla kobiet i kilka dni później zadzwoniła do mnie i powiedziała, że ona też czuje, iż powinniśmy wziąć ten dom. Cóż za ulga. Napięcie opadło! Po kilku tygodniach mogliśmy się przeprowadzać.
Miałem szczególną prośbę do Pana, aby w mieszkaniu był dodatkowy pokój na pisanie. Jezus spełnił to życzenie i teraz mamy "pokój do pisania". Wszystkie nasze potrzeby są dla niego tak ważne. "Cud mieszkaniowy" zachęcił nas do tego, by ufać, że Pan dokona w przyszłości większych rzeczy.
Na pewnej konferencji dla duchownych spotkałem potężnego, sympatycznego amerykańskiego kaznodzieję postury gracza baseballowego. Wyglądał na człowieka, który łokciami mógłby utorować sobie drogę w każdym tłumie i jest zdecydowany robić wszystko po swojemu. Jednak w trakcie rozmowy okazało się, że nauczył się innego sposobu. Ni stąd ni zowąd stwierdził: "Bracie, moja służba jest bezproblemowa". Musiałem sprawić wrażenie niezbyt rozumiejącego, bo wyjaśnił: "Kiedyś starałem się wszystko przeforsować i zrobić po swojemu. Teraz nauczyłem się składać moje troski na Pana i pozwalać Jemu rozwiązywać moje problemy. Czemu miałbym się pocić i panikować? On zrobi to lepiej ode mnie". To była dobra rada.
Często tonący czepia się w panice osoby ratującej go i wtedy obaj są zagrożeni pójściem na dno. Aby bezpiecznie dotrzeć do brzegu, musi się uspokoić i pozwolić ratownikowi przejąć kontrolę. Nauczmy się składać nasze troski na Pana i pozwólmy mu martwić się za nas.
Za zgoda czasopisma „Chrześcijanin”
|