Przeżywać łaskę Bożą (1 z 4) Drukuj Email
Autor: Gerhard Kruger   
piątek, 01 czerwca 2012 01:00

Dzieciństwo

„...i uważaj na małego Gerharda. Bądź mu ojcem chrzestnym. Ma zaledwie parę dni, a już mnie traci. O, Boże, trzymaj nad nim Swą rękę! Pomagaj też mojej drogiej Agacie. Znasz ją przecież od młodości. Jakże jej teraz będzie ciężko... Czworo małych dzieci, nie ma jeszcze domu, nie ma stajni, jest tylko stodoła. Matka nie zna jeszcze swego Zbawiciela, który mógłby ją pocieszyć. A któż wie, kiedy tu wrócę i czy w ogóle wrócę. Czy Pan Bóg zechce przyprowadzić mnie z powrotem?”

Łzy zgasiły ostatnie słowa. I wtedy rozstali się. Stary przyjaciel i sąsiad pozostał sam, młodego osadnika zabrali Rosjanie. Właśnie wybuchła wojna i kiedy obaj udawali się do miasta, wzięto ich z drogi do niewoli. Ich osada leżała bowiem tuż przy granicy.

Minęły dwa lata.

Ciężko pracowała młoda matka przy zwożeniu z pola. Dzieci pozostawały same. Starszy chłopiec miał się opiekować młodszym, ale Robert skończył wówczas dopiero 6 lat i jeszcze musiał pilnować gęsi. Matka zmęczona i głodna przyszła do domu, by nam dzieciom przygotować jakąś strawę. Chciała jeszcze zrobić masło. Rano, zanim wyszła na pole, postawiła maselnicę pełną śmietany. Gdy potem wracała, mały Gerhard wybiegł jej na spotkanie, cały wysmarowany śmietaną. Przeczuwała najgorsze. Tak, maluch chciał chyba stanąć na maselnicy - jak to dzieci lubią - i wywrócił się razem z nią. Cała śmietana przepadła. To niemal majątek w ciężkich wojennych czasach, kiedy jedynie za masło można było coś w mieście nabyć. Matka nie mogła przeboleć tej straty.

- Dziecko, coś ty zrobił? Ja ci za to przysolę!

Chwyciła za kij. Na dziecko spadły razy. Nagle gwałtowniejszy krzyk - dziecko przewróciło się i już się nie poruszało. Dostało nieszczęśliwie w głowę, jak to nieraz w zdenerwowaniu bywa. Zatrwożona matka pobiegła do sąsiadki, krzycząc:

- Radke, pomóż mi, zatłukłam swego Gerharda na śmierć, a przecież nie chciałam! Pomódl się, to może jeszcze ożyje...! Pobiegły obie. Szybko natarły dzieciaka mokrymi ręcznikami. Otworzył oczy. Upadły na kolana, płakały i dziękowały Bogu.

Gerhard został przy życiu. Ale to nieprzemyślane uderzenie miało ciężkie następstwa. Dziecko nie umiało już powiedzieć „mama”. Co prawda, często układało buzię do wypowiedzenia jakiegoś słowa, ale wszystkie wysiłki kończyły się na jąkaniu. Matka czyniła sobie ciężkie wyrzuty, płakała i lamentowała. Zaczęła się też modlić.

W owym czasie, w roku 1916, sprowadził się do naszej wsi pewien wierzący człowiek w średnim wieku, z rodziną. Nazywał się Fryderyk Kowalski. Pewnego dnia rozmawiał z naszym sąsiadem Radke, gdy tymczasem dwuletni Gerhard bawił się w piasku ze starszym o rok braciszkiem. Radke wtedy powiedział:

- Ten chłopak będzie kaznodzieją.

- Masz oczywiście na myśli Zygmunta? - spytał Kowalski.

- Nie, Gerharda - odpowiedział sąsiad.

- Skądże to wiesz?

- Bóg mi to wyjawił.

- Oby Pan Bóg pozwolił ci, bracie, dożyć tego, co ujrzałeś. Fryderyk poruszony do głębi i zamyślony wrócił do domu. Nadal modlił się o to dziecko, które tak bardzo się jąkało. Dopiero po wielu, wielu latach, w 1959 roku, w godzinie wielkiej pokusy, dowiedziałem się od brata Fryderyka Kowalskiego o tej rozmowie.

Znów minęły dwa lata pełne trwogi. Wojna zbliżała się do swego okropnego finału. Chociaż dla naszego narodu oznaczało to przegraną, wiele matek i dzieci cieszyło się na powrót swych mężów i ojców. Pewnego dnia wrócił też z Syberii mój ojciec. Pamiętam jeszcze jego powrót. Byłem właśnie na podwórku, kiedy zobaczyłem jakiegoś nadchodzącego mężczyznę. Był dla mnie kimś obcym, ale nie uciekałem. Zbliżył się i obdarował mnie słodyczami. Potem wziął w ramiona i już instynktownie wiedziałem, że to mój tata!

W owym czasie bardzo ciężko chorowałem. Przychodzili sąsiedzi, otaczali łóżeczko, modlili się i ze starego śpiewnika śpiewali smutne pieśni. Ojciec postanowił zawieźć mnie do szpitala. Pościelono mi na furmance. Ojciec jeszcze raz się pomodlił i pojechaliśmy do odległego powiatowego miasteczka. Jednak po drodze polepszyło mi się, ale rodzice nie przerwali podróży, lecz zawieźli mnie do lekarza. Przesilenie choroby już minęło i mogłem wrócić do domu.

Brat Fryderyk i mój ojciec znali się od najmłodszych lat. Prawie jednocześnie znaleźli Zbawiciela, będąc w kolonii niemieckiej w Rosji. Na naszym osiedlu doszło teraz do potężnego przebudzenia. Matka również się nawróciła. Pamiętam, jak nieraz o tym opowiadała. Mówiła dosłownie: „Narodziłam się na nowo, jak dziecko z matki”. Niektórzy z nawróconych wywędrowali do Ameryki Południowej, gdzie przebudzenie się rozszerzało.

Jako jąkała byłem przez inne dzieci często wyśmiewany. Bardzo mnie to złościło. Zaczęto mnie przezywać: „Złośnik”. Miałem już 7 lat i należało pójść do szkoły, ale szkoła była dla mnie zamknięta, gdyż nie potrafiłem mówić. A ja tak bardzo chciałem się uczyć! Często, kiedy patrzyłem jak idą do szkoły moi bracia, siostra lub dzieci sąsiadów, bardzo się smuciłem i płakałem. Matka z trudem mnie uspokajała.

Znaleziono wszakże dla mnie pożyteczne zajęcie. Najpierw musiałem paść gęsi, potem krowy. I były to moje najpiękniejsze czasy. Kiedy gęsi się najadły, kładłem się i patrzyłem na chmury jak ciągną po niebie, rozmyślając nad tym, dokądże one tak lecą. Nieraz przy takim rozmyślaniu zapomniałem o gęsiach, które szły wtedy na pole sąsiadów, za co dostawałem od matki porządne lanie.

Na nabożeństwa zabierano mnie zawsze razem z pozostałym rodzeństwem. Przed południem czytano tam kazanie, po południu mówił brat Fryderyk Kowalski, mój ojciec lub kto inny. Raz po raz wygłaszali też obszerne kazania przyjezdni bracia. Wiele także śpiewano. Chór prowadził mój ojciec. Grał dobrze na skrzypcach, ale śpiewał cichym głosem, bo na Syberii nabawił się choroby serca.

Pewnego razu, gdy miałem 8 lat, siedziałem na jednym z takich spotkań z prawej strony drzwi. Sąsiad czytał grubą książkę z kazaniami.

Było mi bardzo smutno, bo czułem się przez wszystkich poniżany i nie rozumiany. Pragnąłem mieć w rękach śpiewnik „Pieśni Królestwa”, ale nie dano mi żadnego. Inni na pewno myśleli, że nie ma po co, skoro przecież nie potrafię się włączyć do śpiewu. Tym bardziej słuchałem kazania. I wydało mi się nagle, jakbym był dorosły. Stoję oto przed dużym stołem. Ludzie wypełniają jakąś salę, a ja czytam z książki, z Biblii. Przez dłuższą chwilę miałem ten obraz przed oczyma, doznając wielkiej szczęśliwości. Potem to zniknęło. Wiedziałem jednak, że mi się to nie śniło. Owo przeżycie pozostało we mnie do dziś żywe. Wróciwszy do domu byłem weselszy niż zwykle. I od tamtej niedzieli język mój się powoli rozwiązywał, jąkanie ustępowało i zacząłem wymawiać słowa. Miałem jednak bardzo duże trudności z głoską ,,r”. Występuje ona dwukrotnie w moim imieniu i dwa razy w nazwisku. Dopiero po kilku latach udało mi się wymówić poprawnie swe imię i nazwisko. Teraz mogłem już iść do szkoły. Wkrótce też umiałem już płynnie czytać. Wtedy Biblia stała się moją ulubioną lekturą. Frapowały mnie starotestamentowe historie i wydarzenia. Ciągle od nowa czytałem pierwszą księgę Mojżesza, Jozuego, Sędziów, Księgi Samuela, Królewskie i Księgi Kronik. Wówczas to zostały położone podwaliny pod moją biegłą biblijną pamięć, tak że do dzisiaj nie potrzebuję korzystać z żadnej konkordancji. Raz na tydzień odbywała się również w domu rodziców godzina biblijno-modlitewna. Musiałem oczywiście na tym bywać. Często stawiałem pytania odnoszące się do spraw biblijnych i w ten sposób wyostrzała się moja pamięć.

Nasz drugi sąsiad był zamożnym gospodarzem. Posiadał dużo pola, pastwisko i las. Nasze pole graniczyło z jego ziemią. Niekiedy musiałem paść krowy, również na jego pastwisku. Nierzadko zdarzało się, że mnie przy tym zaskakiwał. Ale ów człowiek - którego nazywaliśmy „ojcem Neumannem” - nie był taki jak inni. Nigdy na mnie nie krzyczał, nigdy mi nie rozkazywał, bym wyganiał bydło z jego pastwiska, lecz pozwalał mi przychodzić do siebie i siadać obok. Wówczas zaczynał opowiadać o Jezusie, często całą godzinę. Potem mówił: ,,No, Gerhardzie, chyba już się krowy dosyć napasły”.

I odchodził. Tego człowieka nazywano w naszej wsi ,,zielonoświątkowcem”. Chodził na zgromadzenia z niewielką grupką ludzi do innego domu. Mój ojciec utrzymywał z nim dobre stosunki sąsiedzkie. Kiedy odbywały się większe spotkania, nazywane uroczystościami misyjnymi, na które ludzie przyjeżdżali z daleka, wtedy łączono oba te zgromadzenia. Pewnego dnia brat Fryderyk Kowalski, również przyjaciel ojca, dał się ochrzcić i dołączył do tych zgromadzeń zielonoświątkowych, jakie rozpowszechniały się szybko w całej wiosce.

Matka była im bardzo przeciwna. Pamiętam to jeszcze z dzieciństwa. Zielonoświątkowców odwiedził pewien nawrócony pastor ewangelicki, który przyjechał z Niemiec. Nazywał się Gensichen. Na zgromadzenia przychodziło dużo ludzi i w owym czasie nawróciło się na nich wiele dzieci. Pewnego dnia ojciec był gdzieś w podróży, a matka nie pozwoliła nam, dzieciom tam iść.

Przed południem i po obiedzie musieliśmy uczestniczyć w naszym zgromadzeniu, ale dowiedziałem się, że w porze obiadowej ma być tam lekcja dla dzieci. Niepostrzeżenie wymknąłem się z domu i pobiegłem do zielonoświątkowców. Wprawdzie nie było na tej lekcji pastora Gensichena, gdyż miał zwyczaj drzemać sobie po obiedzie również w niedzielę, ale i tak bardzo mi się tam spodobało. Nabożeństwo prowadził brat Fryderyk Kowalski i Pan Bóg pozwolił mu obudzić dla Zbawiciela również serca dziecięce. Gdy wróciłem do domu, matka spytała:

- Gerhard, gdzie byłeś, może u zielonoświątkowców?

- U wujka Fryderyka, mamo.

- Ja ci tych zielonoświątkowców wybiję z głowy! - I dostałem rózgą po plecach.

Mimo to często jeszcze chodziłem na owe zgromadzenia dla dzieci i czułem się tam bardzo dobrze. Uczyłem się tam też pieśni oraz poszczególnych fragmentów Biblii na pamięć. Niejedna pieśń do dziś pozostała w mym sercu.

Lata szkolne

Pewnego wieczoru, kiedy śledziliśmy wszyscy przy stole, ojciec spytał:

- Dzieci, kim chcecie być? Czy już pomyśleliście o tym? Odpowiadaliśmy po kolei. Ja powiedziałem szybko:

- Będę nauczycielem.

Ledwo to wypowiedziałem, a już rodzeństwo nabijało się ze mnie:

- Ty nauczycielem? Nie umiesz nawet wymawiać „r”. Ojciec uspokoił ich, ale ja podniosłem się z miejsca ponury. Ponosił mnie gniew. I poczułem teraz nienawiść do tych, co potrafią dobrze mówić. W owym czasie przyszła na nasze podwórko pewna Cyganka. Ojca znów nie było w domu. Chwyciła moją dłoń i wymamrotała coś, czego nie rozumiałem. Ale było to dziwne, bo od owego dnia, gdy tylko napotkałem na jakąś trudność, zaczęły nawiedzać mnie myśli o samobójstwie. Jeśli na jakimś zgromadzeniu myślałem o nawróceniu, przelatywało mi przez głowę: dla ciebie nie ma już łaski, jesteś zgubiony!

Ojciec wziął sobie jakoś do serca to moje postanowienie, że chcę być nauczycielem. Po pewnym czasie powiedział do matki:

- Wiesz, chodzi mi po głowie, by zgłosić Gerharda do polskiej szkoły; powinienem dać mu możliwość nauki.

I tak też uczynił. Dwa lata po wojnie część naszego powiatu przyłączono do Polski, ze względów komunikacyjno-technicznych. Niemcy jednak zachowali dłużej swe szkoły podstawowe, ale niemieckich szkół wyższych nie było w naszej okolicy. Nie pozostawało mi nic innego, jak uczyć się polskiego. Robiłem postępy i po dwóch latach doszedłem już do tego, że mogłem wstąpić do seminarium nauczycielskiego. (Można je porównać z dzisiejszym gimnazjum i czterema semestrami pedagogiki). Szło jednak o „kochane pieniądze”. W ówczesnej Polsce panowała wielka bieda. Ceny płodów rolnych były niskie. Choć uprawiano dużo żyta i pszenicy, wieśniacy żywili się głównie ziemniakami. Pamiętam, jak ojciec powiedział któregoś ranka:

- Matka, obrałem już 98 kartofli, ale czy to wystarczy? Czy my się tym najemy?

Za szkołę trzeba było płacić, książki samemu sobie kupować, a poza tym starać się o kwaterę i utrzymanie. Ojciec rozważał to, a potem rzekł:

- Będzie nam bardzo, bardzo ciężko wysłać cię na naukę. Zrobię, co w moich siłach. Ucz się jednak pilnie, abyś nie powtarzał roku.

Nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Miał na niej wypisaną miłość ku dziecku i troskę o przyszłość. On sam chodził do szkoły zaledwie trzy miesiące, ale doszedł do tego, że razem z którymś z braci wydawał małe czasopismo chrześcijańskie „Zgoda”.

Zdałem egzamin wstępny i zostałem przyjęty. Otwierał się przede mną nowy świat. Opuściłem dom rodzinny, znalazłem się wśród obcych, ludzi, w polskiej szkole, w której wprawdzie byli również Niemcy, ale nie przyznawali się do tego. Ja byłem dumny, że jestem Niemcem i śmiało o tym mówiłem. I o dziwo, polscy koledzy nie brali mi tego za złe, szukali nawet mego towarzystwa, a ja zacząłem ten naród rozumieć, lubić i szanować jak swój własny.

Mieszkałem z kilkoma kolegami w jednym pokoju. Pod koniec tygodnia zazwyczaj przyjeżdżałem do domu. Ojciec dawał mi oczywiście na pociąg, ale kiedy przyszły ciepłe dni przemierzałem te 14 km piechotą, by zaoszczędzić trochę pieniędzy. Najbardziej się cieszyłem, gdy na dużej przerwie mogłem sobie kupić dwie bułeczki. Nie śmiałem prosić ojca o więcej pieniędzy. Na Syberii odpokutował i nadszarpnął swe zdrowie. Serce mnie bolało, gdy wracając do domu spotykałem go nieraz zgiętego w pół przy ciężkiej pracy na polu. Jakże mógłbym oczekiwać czy też wymagać od niego pieniędzy, czy większego wsparcia!? Miałem przecież tak dobrze. Musiałem się tylko uczyć. Zacząłem więc nocami oprawiać książki, które przynosiłem z różnych bibliotek. Czasem sypiałem zaledwie 3-4 godziny na dobę. Ale wytrzymywałem. Wiele tych książek też przeczytałem. Nie wszystko było w nich dobre. Zacząłem wtedy zauważać bogatszych kolegów, którzy od rodziców dostawali tyle pieniędzy, że wydawali je bezużytecznie. Wkradła mi się do serca nienawiść wobec bogatych i pewnego dnia powiedziałem sobie: ,,Od biednych nie będę nic brać, ale bogatym ukradnę”. I do tego też doszło. Od najgorszego uchroniła mnie jednak łaska Boża. Z pewnością były to modlitwy ojca, gdyż skradzione pieniądze paliły w rękach jak ogień. Boleśnie odczuwałem swą podłość i obrzydliwość. Aż pewnego dnia powiedziałem sobie: „Nie, tylko to, co sobie zarobisz może być twoje”. Ale nienawiść w sercu pozostawała, nienawiść do bogatych, dobrze urządzonych. Wkrótce podzieliłem się swymi myślami z tymi, którzy jak ja byli biedni. I tak zrodziły się w szkole socjalistyczne tajne paczki polityczne. Trzymaliśmy się mocno razem. Nic nie dochodziło do uszu Rady Pedagogicznej, bo inaczej wylecielibyśmy. Takie rzeczy były bowiem zabronione.

Pamiętam, że dwóch wykładowców szczególnie zapisało mi się w sercu. Pierwszy nazywał się Balachowski, a drugi Kożusznik. Balachowski wyjątkowo nienawidził Niemców. Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego. Możliwe, że w pierwszych latach powojennych doświadczył od Niemców czegoś złego. Z nim też musiałem mieć do czynienia. Dawał mi odczuć, że jestem Niemcem. Wtedy w moim wnętrzu burzyło się wszystko przeciwko Bogu, Stwórcy. Mówiłem: „Boże, jeśli Ty ukształtowałeś ludzkość i ludy, to po co tyle nienawidzących się narodów? Dlaczego nie było Twą wolą stworzyć tylko jeden lud, jedną mowę, skoro jesteś wszechmocny?”. Wszystko we mnie buntowało się przeciwko Bogu. Przestałem już chodzić na szkolne nabożeństwa, nie czytałem więcej Biblii, nie chciałem już nic więcej słyszeć o zajęciach biblijnych. Po jakimś czasie udało mi się zyskać sympatię profesora, dzięki pracy nad tłumaczeniem z niemieckiego na polski. Starałem się teraz robić wszystko dobrze i nawet lubiłem samego siebie.

Ten drugi profesor był ewangelikiem, znał społeczność wierzących i utrzymywał z nią kontakt. Uczęszczał również na coroczne uroczystości misyjne, odbywające się w stodole mego ojca. Bardzo mu na mnie zależało, gdyż darzył mego ojca szczególną sympatią ze względu na jego pobożność i łagodność. Często, gdy widział mnie smutnego i samotnego, nieszczęśliwego i napiętego wewnętrznie, pocieszał i zapraszał do siebie. Będąc przyjacielem mego ojca starał się mną opiekować, ale ja wydawałem .się wówczas sobie szubrawca i dlatego prosiłem o korepetycje jednego z kolegów, dobrego matematyka, by nie nadużywać dobroci profesora.

Życie w mieście narażało mnie na różne niebezpieczeństwa. Najbliższym z nich było kino. Poszedłem tam trzy razy. Wyświetlali tam owe ponure filmy z Tomem Mixem. Miałem już tego dosyć i powiedziałem raz kolegom, którzy za tym przepadali: „Gdy patrzę na życie, to mam prawdziwe kino, a na te bzdury nie wydam już ani grosza”. Następnymi pokusami były potańcówki i życie towarzyskie.

Długo im się opierałem myśląc o chorym na serce ojcu. Gdyby się dowiedział, że szukam sobie przyjemności w potańcówkach, to nie mógłby tego przeżyć i ponosiłbym winę być może za jego przedwczesną śmierć. Nie mogłem jednak oprzeć się, by popróbować. Nie wystarczała mi tu własna siła wypływająca z upomnień kochanego ojca i jego przykładu ani też samodyscyplina. Pewnego dnia również i ja kręciłem się na parkiecie. Potem jeszcze trzy razy namówili mnie koledzy na wspólną potańcówkę. Ale ostatnim razem już się z nimi nie bawiłem. Okazało się, że kilku chłopaków kłóciło się o pewną dziewczynę i doszło do bójki. Zniechęciło mnie to i już więcej nie chodziłem na potańcówki. Nie byłem nawet na balu maturalnym.

W naszym mieście istniała już wtedy publiczna czytelnia. Tamtędy wiodła moja ścieżka, gdy tylko czas pozwalał. Zagrzebywałem się w gazetach, czasopismach i książkach. Przeczytałem w owych latach około 1500 książek. Nabrałem dzięki temu elokwencji i będąc Niemcem otrzymywałem z polskiego (głównego przedmiotu) najlepsze stopnie. Nie przeczuwałem wtedy, że była w tym ręka Boża. Otóż wkrótce po moim nawróceniu poprosili mnie bracia, bym się podjął korekty i stylistycznego wygładzania polskiego pisma zborowego. Szczęśliwy ten, kto znajduje się pod prowadzącą go łaską Bożą; kto ma rodziców wierzących, modlących się gorąco w oddali o swe dziecko, by Pan Bóg uchronił je od wszelkiego zła, chociaż ono samo jeszcze się nie nawróciło.

Mieliśmy też pastora szkolnego, który spośród różnych duchownych zapisał się szczególnie w mej pamięci. Był bardzo przyjacielski i dobrze grał na fortepianie. Miał żonę dentystkę. Wielu biednym uczniom i studentom bezpłatnie leczyła zęby. Oboje w niedzielę często gościli biedniejszych. Tak, Jezus też mówi, że są „dobrzy ludzie”. W jego przypowieści o uczcie weselnej czytamy: ,,...i przyprowadzili ze sobą, ilu tylko znaleźli, zarówno złych, jak i dobrych”.

Pewnego dnia przeżyłem zapaść. Miałem wtedy 17 lat. Dostałem nagle ciężkiego krwotoku i straciłem wtedy około 2 litrów krwi. Myślałem, że już koniec ze mną, że już z tego nie wyjdę. A gdybym tak odstąpił od wiary... to co wtedy? Przed oczami stanęła mi wieczność. Poszedłem potem do naszego pastora i szczerze opowiedziałem mu o moich rozterkach. Pierwszy raz zobaczyłem wówczas, że i on może być bezradny.

- No cóż... Chyba nie umiem ci pomóc w tym wypadku. Ale cóż robić? Uspokój się. Kiedy człowiek jest młody, wszystkie problemy wyolbrzymia. Zwłaszcza te, które dotyczą sumienia. To wkrótce minie, nie bój się. Wpadnij znów w niedzielę na obiad.

Potem siadł do pianina i zagrał po mistrzowsku jakiś piękny utwór. Tak, on umiał rzeczywiście być bardzo miły, ale duchowo mnie to nie pocieszyło.

Nie zapomnę też pewnego kolegi z lat studenckich. Pochodził on z Niemców wołyńskich, był bardzo wyrośnięty i blady, a w oczach jego widać było wiele duchowego cierpienia. Chociaż miał duże zdolności i dobrą pamięć często sobie z niego pokpiwano, bo zachowywał się nieraz niezgrabnie, a na gimnastyce zawsze gdzieś przepadał. Zainteresowałem się nim. Zauważyłem wówczas, że był niewolnikiem grzechu młodości i miał słabą wolę. Chciałem mu pomóc, ale jak? Ach, gdybym już wówczas poznał Jezusa jako ratującego z wszelkich namiętności, to bym temu koledze pomógł! Jego ciało, osłabione tą okropną, nieokiełzaną namiętnością, rozpadało się w sposób widoczny. Przeczuwałem najgorsze. Dwa tygodnie po dobrze zdanym egzaminie maturalnym zmarł jako ofiara swej przywary. Zahuczało wówczas we mnie: „Boże, jeśli jesteś stwórcą ludzi, to dlaczego dopuściłeś, aby Edwin urodził się z takimi skłonnościami? O Boże, nie potrafię Cię zrozumieć, odwracam się od Ciebie. Nie chcę już nic więcej o tobie wiedzieć! Stwarzasz ludzi i pozwalasz, aby odchodzili powoli ku śmierci na skutek namiętności otrzymanej już od urodzenia. Albo nie jesteś Bogiem, albo nie ma wcale Boga.”

Długo nie mogłem przeboleć śmierci biednego Edwina. Ale na drodze rozważania czy też obrachunku, wyciągnąłem z tego takie wnioski, że strzegłem się tego młodzieńczego grzechu młodości jak ognia i nie wiązałem się z żadną dziewczyną podejrzanej reputacji, lecz pogrążyłem się cały w książkach, nie tylko celem pogłębienia wiedzy, ale również wyciszenia swej ciągłej tęsknoty. Tęsknoty za pokojem. A jednak pod wpływem pewnego przyjaciela, także i ja znalazłem się na bezdrożu.

Przełom

,,Mam już tego dosyć! Koniec ze wszystkim! Co mi po dobrych stopniach i po uznaniu? Po co dalej żyć? Jeśli nie ma wieczności, wyjścia poza granice życia cielesnego, to lepiej już teraz skończyć”. Tak się to we mnie huśtało i jednocześnie tłukło. Rewolwer leżał na stole. Było to o wpół do czwartej po południu. ,,Uczynię to tutaj, sam w tej chwili...”. I w tym momencie usłyszałem wyraźny głos: „Co chcesz uczynić? Istnieje życie wieczne. Ty jednak stoisz przed zatraceniem”. Akcent spoczywał na wyrazie „wieczne”.

Nie śniłem przecież. Stałem prosto, nic się nie opierałem. ,,Czyżby mnie ktoś zobaczył?” przebiegło mi przez myśl. Ale nie, nikt nie mógł mnie widzieć. Rewolwer wypadł mi z ręki. Wiedziałem, że ktoś tu jest; ktoś, kogo nie jestem w stanie ujrzeć; ktoś czuwający nad moim życiem; ktoś, kto nie chce mojej zguby i kto poprzez swoje niewidzialne wystąpienie przeszkodził mi w samobójstwie. Gdzie jest ten Ktoś? Rozejrzałem się wokół siebie i długo nie byłem w stanie się ruszyć. Ale również nie odważyłem się otworzyć ust i zawołać do Boga, do którego zwykł modlić się mój zmarły ojciec. Właściwie chciałem wymówić imię Pana, ale nie miałem odwagi ani siły. Wszystko we mnie było jakby chrome. I wówczas wynurzała się przede mną okropna myśl: „Tak, to Bóg jest tutaj, On istnieje. Istnieje też życie wieczne. Ale nie jest ono dla mnie dostępne. Ja już jestem wydany na zatracenie. Nie ma już dla mnie łaski”. Dzisiaj wiem, dlaczego targały mną takie myśli. Było to działanie wróżby owej Cyganki, a także efekt tego, że naczytałem się książek spirytystycznych. Byłem jakby okulałym niewolnikiem, który wprawdzie chce się wyrwać i uwolnić, ale już nie potrafi. Oczekiwałem więc wiecznej zguby. Nieraz przeklinałem tę godzinę, w której przeszkodzono mi podnieść rękę na swe życie. Stałem się obojętny i apatyczny. Nie interesowały mnie już zgromadzenia wierzących.

Pojechałem do domu. Maturę zdałem znakomicie. Byłem prymusem. Mnie, Niemca, rekomendowano do Warszawy na studia społeczno-polityczne. Wyglądało na to, że uśmiechnęła się do mnie życiowa szansa. Przygotowywałem się do tego i zacząłem się uczyć angielskiego, bo nie mieliśmy tego języka w szkole. Inni wiedli prym, a teraz i mnie na tym zależało. Szczególnego rodzaju satysfakcja koiła mą niespokojną duszę. Pewnego niedzielnego popołudnia wpadły mi w rękę pieśni, które ułożył mój ojciec będąc w ciężkiej niewoli na Syberii, oddzielony od żony i dzieci. Zwłaszcza wiersz „Bez ojczyzny” chwycił mnie za serce. Wchodził on w najgłębszą strefę bólu rozłąki, po czym wznosił się wysoko, coraz wyżej, aż ku nieskończoności, ku wielkiej, niewysławionej radości - do Boga! Poruszyło mnie to mocno. Dawno już tak nie płakałem. Płakałem długo, bardzo długo. A potem przypłynęły do mnie słowa: „Ty jesteś Bogiem moich ojców, mego własnego ojca”. Przed oczyma stanął mi Psalm 23. Już chciałem otworzyć usta i zawołać do Boga. Byłem już tak blisko, tak bardzo blisko, ale nie mogłem się przemóc. „Ta łaska jest dla innych, dla ciebie jest już za późno. Roztrwoniłeś już swój czas”.

Mijały dni, zmieniając się w tygodnie. I znów zaszło coś nieprzyjemnego w domu. Miałem siedmioro młodszego rodzeństwa. Powinienem być dla nich przykładem. A tymczasem wybuchałem nieraz złością. Kiedyś, pamiętam, jedliśmy obiad: matka, siostra starsza ode mnie o trzy lata oraz ta siódemka młodszych. Najstarsze z nich powiedziało coś, co mi się nie spodobało. Ogarnęła mnie złość. Chwyciłem widelec i rzuciłem nim w brata. Matka głośno się rozpłakała. Wstałem i wyszedłem na pole, by być sam. W owej godzinie uświadomiłem sobie, że jestem związany, związany jakąś złą mocą, przez samego szatana. Tak, rozpoznałem, że istnieje diabeł, wróg ludzkiej duszy. Nie chciałem czynić nic złego, a jednak zostałem do tego zmuszony. Miałem być przykładem, wzorem i tego chciałem. Zadawałem sobie trud, jaki tylko można wymyśleć. Prowadziłem nawet pamiętnik z takimi zapiskami jak: „Postanawiam sobie nigdy już się nie złościć” lub: „Od dzisiaj nie będę już przeklinać”. A jednak ciągle piekło znajdowało we mnie wystarczającą ilość paliwa i podpalało je błyskawicznie, a trujące opary dymu obrzydliwej złości rozchodziły się na mych niewinnych bliźnich. Chciałem się wreszcie z tego wyzwolić.

W pewną niedzielę, pamiętam, że było to 13 stycznia, znajdowałem się sam w domu. Było około trzeciej po południu. I oto nagle odezwało się coś we mnie: „Uklęknij teraz, zawołaj do Pana, a otrzymasz światło na temat siebie samego i wszystkiego”. Przyszła również siła. Ukląkłem i zacząłem się głośno modlić. Choć byłem z natury silny, drżałem na całym ciele. Krzyczałem do Boga, Boga mego ojca: „Zlituj się nade mną! Daj mi jakiegoś człowieka, który by mi wskazał drogę do Ciebie. Chcę być wolny. Sam obiecałeś. Jestem zniewolony przez szatana. Pomóż mi więc!” Gdy pomodliłem się do końca, przyszedł nieznany dotąd pokój. Poczułem, że zostałem wysłuchany!

Dwa tygodnie później, w poniedziałek 28 stycznia wczesnym rankiem, odwiedził nas znany powszechnie agent handlowy z Łodzi i jak zwykle zaoferował swe materiały. Gdy już chciał odejść, zwrócił się do mojej siostry ze słowami:

- Marto, jest u nas kurs biblijny, czy nie słyszeliście o tym? Znów przyjechał brat Schmidt, który był już kiedyś u was. W dzień będą rozważania biblijne, a wieczorem ewangelizacja. Przyjedźcie do brata Kowalskiego (u którego odbywały się spotkania zielonoświątkowców).

Ruszył ku wyjściu. Zaraz zabrzmiało mi w uszach: „Widzisz, zaprosił Martę, a nie ciebie, twój czas już się skończył”. Ale w drzwiach się zatrzymał, popatrzył na mnie tak jakoś szczególnie i powiedział:

- Panie Kruger, pana również zapraszamy serdecznie. Kamień spadł mi z serca. Odnalazłem szybko Biblię mego zmarłego ojca i pospieszyłem na miejsce spotkania. Miałem nogi jakby uskrzydlone. Ranek i popołudnie minęły błyskawicznie. Chociaż niczego nie pojąłem z tych wykładów biblijnych, czułem się szczęśliwy, że jestem na spotkaniu. Wieczorem była ewangelizacja. Śpiewano dużo krótkich pieśni, które nazywano refrenami. Było to dla mnie coś nowego. Ale śpiewałem z innymi. Następnie usłyszałem świadectwa dwóch młodzieńców. Mówili o swym szczęściu, jakie odnaleźli w Jezusie Chrystusie. Kazanie Amerykanina było krótkie. Po nim zaśpiewał pewien brat z Łodzi, Alfons Mittelstadt. Jego pieśń trafiła mi do serca, bo przedstawiała moje życie i mój obecny stan. Ludzie stopniowo zaczęli wychodzić, a ja stałem jak przygwożdżony. „To jest godzina łaski, dzień twego zbawienia”. Inny głos chciał mnie oderwać: „Zaczekaj jeszcze, jesteś już wolny i spokojny. A jeśli dzisiaj całkiem się nawrócisz, nie będziesz już mógł rozpocząć dalszych studiów”. Stałem niezdecydowany. W tym momencie brat Fryderyk zwrócił się do mnie:

- Gerhadzie, dziś wzywa cię twój Zbawiciel, przyjmij Go więc. Długo czekał na ciebie.

Łzy spływały po policzkach tego duchowego ojca w Chrystusie. Nigdy nie zapomnę jego kochanej twarzy. To właśnie on od roku 1913 aż do owej godziny wstawiał się nieustannie do Boga za mną. Ukląkłem i modliłem się. Ale nie byłem sam. Około 20 innych młodych ludzi wołało na kolanach do Boga o łaskę, wyznając swe grzechy. To było prawdziwe przebudzenie. Wiele płaczu i szlochania, przebaczeń i wyznań. Nie przeszkadzało mi to, co się wokół dzieje. Podniósłszy ręce zacząłem nagle wołać: „Jezus! Jezus! Jezus! Jezu, Ty umarłeś za mnie! Zbawiłeś mnie, uwolniłeś, odkupiłeś swoją własną krwią! Poszedłeś na krzyż, jaki mnie się należał!” Łzy radości płynęły mi z oczu. Potem wstałem z kolan i głośno powiedziałem: ,,Bracia, zaśpiewajcie pieśń: „Jestem zbawiony, czy znasz to słowo? Jakże brzmi słodko dla mnie. Mój Zbawiciel zawołał tam na krzyżu: wypełniło się dla ciebie! Teraz wolno mi śpiewać i radować się w mym Zbawicielu, który mnie tak uszczęśliwił”. Jeszcze tego wieczora złożyłem świadectwo o moim Zbawicielu.

Kiedy wróciłem do domu, obudziłem swą kochaną matkę i poprosiłem o wybaczenie. Była bardzo zdumiona. A potem przełamała swą nieufność do mnie i modliła do Boga. O „zielonoświątkowcach” nie było owego wieczoru żadnej mowy. Matka cieszyła się, że „Złośnik” zginął, a przed nią stał jakby nowo narodzony syn. Tego samego wieczoru moja siostra nawróciła się, a po tygodniu jeszcze jeden z braci.

Parę dni później odezwało się we mnie: „Pójdź i przyznaj się właścicielowi majątku, że skradłeś mu z pola strąki grochu”. Rozpętała się wewnętrzna walka. Jednak również nazajutrz odbierałem to samo wezwanie. Poprosiłem więc Boga o siłę i odwiedziłem tego polskiego gospodarza, który jednocześnie był w naszej wsi wójtem. Przyjął mnie bardzo uprzejmie, a ja przyznałem się mu do tego grzechu, będąc głęboko poruszony.

- Niech ci Bóg błogosławi, młodzieńcze. Pozostań wierny Bogu i bądź błogosławieństwem dla swego otoczenia.

uszony uścisnął mi dłoń. W drodze do domu odczuwałem wielką radość. Nowa pieśń rozbrzmiewała w mym sercu i śpiewałem coraz głośniej. Było jeszcze wiele takich dróg. Nie od razu, lecz w pewnych odstępach czasu. Nie potrzebowałem rozmyślać wiele o swym starym życiu i doszukiwać się w pamięci tego, co powinienem uporządkować, gdyż Duch Boży sam mi o tym przypomniał. Miałem tylko słuchać Jego głosu. Chwała i dzięki Mu za to!

A potem przychodzili znajomi. Wielu chciało posłuchać, jak nawróciłem się u zielonoświątkowców. Szczerze i swobodnie wyznawałem im: „Bóg mnie nawrócił. Dał mi łaskę. I chcę na zawsze o Niego należeć. Módlcie się jednak za mnie, abym pozostał Mu wierny”. Nie patrzono na mnie krzywo za tę naukę. Lubiłem godziny kontemplacji w tej szczególnej społeczności u boku Jezusa. Pragnąłem wielbić Go, modlić się do Niego, radować się Nim.

I gdy znajdował się też ktoś taki, klękaliśmy i razem trwaliśmy w modlitwie.

Brat Fryderyk Kowalski miał sędziwą matkę (sam miał już ponad pięćdziesiątkę). Stała się ona dla mnie drogą przyjaciółką w Chrystusie. Często przy niej siadywałem i opowiadała mi o swych głębokich doświadczeniach z Jezusem. Jej świadectwa są mi jeszcze dzisiaj błogosławieństwem.

Ale wątpliwości moje bynajmniej się nie skończyły. Pewnego dnia, kiedy wracałem z pola, po drodze znów dręczyła mnie myśl, czy rzeczywiście jestem uratowany. Czy moje imię faktycznie figuruje w Księdze Żywota, czy też może pewna wspólnota przyjęła mnie do siebie? Ukląkłem wśród żyta i przy zachodzie słońca powiedziałem Jezusowi: „Zbawicielu, słyszysz te wątpliwości, ratuj mnie więc przed nimi!”. Wówczas przepłynęła przeze mnie wielka radość. Nie byłem w stanie otworzyć ust. Otoczyła mnie głęboka, święta cisza i odezwało się we mnie:

„Moje imię figuruje w księdze życia,

wiem o tym z całą pewnością.

On wziął na siebie przekleństwo grzechu,

zniszczył mój list dłużny”.

Była to pieśń często śpiewana w czasach przebudzenia. Potem wstałem z kolan i zaśpiewałem ją pełnym głosem. Od owego dnia aż do dziś zawsze zwyciężałem taką pokusę. Chwała Imieniu Pana!

Nieco wcześniej przeżywałem w trakcie czytania pewnej książki wątpliwości na temat mego nawrócenia. Autorem jej był pewien pastor. Opisał on tam swe nawrócenie. Spojrzałem w siebie:

„Nie, ja tak swego nawrócenia nie przeżyłem”. Czytałem i inne książki. Również w nich nawrócenia wyglądały inaczej niż moje. Zwątpienie to wzmocniło się, radość i pokój zaczęły powoli znikać. Ukląkłem wówczas przed Biblią i modliłem się: „O, Panie, daj mi jakieś słowo z Twej księgi, abym zobaczył, że mnie nawróciłeś”. Otworzyłem i znalazłem Słowo Boże zapisane w Ewangelii św. Jana 3,16. Bóg spojrzał na mnie i pomógł uzyskać zaraz właściwe słowo. „A więc Bóg pokochał świat.” „Tak, ja należę do świata. Ty mnie pokochałeś. Jestem Twój, bo wierzę Twemu słowu. Ty, Jezu Chryste, umarłeś za mnie i Swoją krwią pozyskałeś mnie na wieczną własność”. Od owej godziny Biblia stała się moją doradczynią we wszystkich sytuacjach. Pewnego razu przyszedł do mnie wujek i powiedział:

- Słyszałem, Gerhardzie, że chcesz się dać ochrzcić. Czy to prawda?

Właściwie dotąd nie myślałem o chrzcie. Teraz zacząłem. Czytałem Dzieje Apostolskie i znalazłem tam słowa: „Upamiętajcie się i niechaj się każdy z was da się ochrzcić w imię Jezusa Chrystusa”. Tak, pokutę dał mi Bóg. Ale chrztu jeszcze nie przyjąłem. „Panie, chcę to zaraz uczynić!” Wkrótce też odbył się mój chrzest. Posłużyła temu rzeka mojej rodzinnej wioski. Zebrały się setki ludzi, Niemcy i Polacy. Bracia poprosili, abym po polsku powiedział świadectwo o swym nawróceniu i wyjaśnił chrzest. Spojrzałem ku Panu. „Czy mam powiedzieć publicznie kazanie, ja nędzny człowiek, który tak długo nie znałem Ciebie, mój Zbawicielu?” Wówczas przeniknęła mnie cudowna moc Boża, słowa zostały jakby włożone mi w usta i zacząłem mówić bez strachu, wypełniony miłością Jezusa. Stało się prawdą to, co wypowiedział mój sąsiad pewnego razu, w roku 1916: „Gerhard będzie kaznodzieją”. Ale dopiero wiele lat później, w roku 1959 - jak już wspominałem - sam dowiedziałem się o tym.