Szlak dla wszystkich, czyli o tryumfie postępowego Kościoła Drukuj Email
Autor: Bartosz Sokół   
piątek, 12 stycznia 2018 00:00
Rzecz działa się 2040 roku. Zainteresowanie najwyższym szczytem świata uległo radykalnej redukcji - przewodnicy spoglądali ze strachem w puste kalendarze, a okoliczni mieszkańcy liczyli straty spowodowane załamaniem się lokalnej turystyki.

Samotność Mount Everestu
Przeciętny obywatel ziemi zatracił zmysł piękna, obcując z naturą wyłącznie za pomocą trójwymiarowych widokówek na ekranach smartfonów. Technologiczna rewolucja wyparła tradycyjną turystykę, bowiem świat zwiedzało się teraz wyłącznie w ramach wirtualnej i interaktywnej rzeczywistości Internetu. Wspinaczka na Mount Everest stała się zatem smętną pieśnią przeszłości, odległym wspomnieniem minionych czasów. Cena za postawienie stóp na szczycie Mount Everest okazywała się zbyt wysoką dla beneficjentów nowej cywilizacji - nie było chętnych na długie przygotowania, wyczerpującą wspinaczkę i akceptację ryzyka. Wszystko to było przecież antytezą panującej kultury, ubóstwiającej szybkość, wygodę, rozrywkę i bezpieczeństwo.

Nowe formy, nowe otwarcie, nowe twarze
Taki stan rzeczy bardzo martwił członków Stowarzyszenia Miłośników Gór, którzy nie mogli przeboleć “samotności” najwyższej góry świata. W wyniku długich, wewnętrznych debat, przewagę uzyskała Frakcja Postępowców, postulująca zniszczenie ekskluzywizmu zapomnianej przez współczesność góry i udostępnienie jej dla możliwie najszerszego spektrum odbiorców. Konserwatyści oponowali, wskazując raczej na konieczność zmiany nastawienia społeczeństwa i palącą potrzebę wdrożenia adekwatnych ku temu edukacyjnych projektów, jednak głos ten został odebrany jako skompromitowane echo starego porządku. Na fali społecznego poparcia dla wyrównywania szans i walki z wykluczeniem zainaugurowano nowoczesny projekt pod nazwą “Mount Everest dla ciebie”. Zamysł był prosty - dotychczasowe formy wspinaczki okazały się być niekompatybilne ze współczesną kulturą, należało zatem radykalnie je zmienić. Jeden z liderów przedsięwzięcia ujął to w taki sposób: “Wspinaczka kojarzyła się do tej pory ze zmęczonymi, zarośniętymi facetami, niosącymi na plecach kilogramy specjalistycznego sprzętu - dzisiaj Mount Everest potrzebuje jednak nowego otwarcia i nowych twarzy. Potrzebuje kobiet w wysokich szpilkach, tatusiów z widoczną nadwagą i młodych ludzi, którzy nigdy nie trzymali w ręku czegokolwiek cięższego od iPhona - potrzebuje zwyczajnych ludzi na nadzwyczajne czasy”. Teza ta spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem miłośników gór, podsycając tlącą się tęsknotę za zatłoczonymi szlakami i dynamiką turystycznego życia. Mount Everest zasługiwał przecież na pełne zachwytu spojrzenia zwyczajnych ludzi, ślady licznych stóp pozostawione na kamiennym szczycie i dziecięcą radość świeżo upieczonych zdobywców.

Szlak dla wszystkich!
Jak pomyślano, tak też zrobiono, wdrażając w życie nowatorską ideę szlaku dla wszystkich. Szlaku, który nie będzie dyskryminował wędrowców ze względu na wiek, płeć, wagę, kondycję fizyczną lub zdrowie. Nie jesteśmy przecież stróżami tej góry, nikt nie jest jej depozytariuszem - wyjaśniali z ogniem w oczach zwolennicy postępowej popularyzacji wspinaczki, podkreślając, że to właśnie dotychczasowy, wykluczający ekskluzywizm odpowiedzialny jest za opustoszałe szlaki. Rewolucję nowego modelu górskiej turystyki rozpoczęto więc od innowacyjnego obniżenia wysokości Mount Everestu, dochodząc do jednomyślnej konkluzji, iż dotychczasowe wymiary wykluczały możliwość zaspokojenia oczekiwań masowego odbiorcy. Sztab inżynierów opracował model drążenia podziemnych tuneli umożliwiających kontrolowane obniżanie góry, a eskadry przeznaczonych do tego celu, precyzyjnych bombowców dopełniły dzieła, usuwając zbędny fragment górnego odcinka modyfikowanego masywu. Najpotężniejsza góra świata powoli stawała się dostępna dla przeciętnego mieszkańca ziemi, pozostało jeszcze przygotowanie odpowiedniej drogi na nowy szczyt - usunięcie urwisk, przepaści, kamieni, zakrętów, pionowych ścian i zbyt stromych zboczy. Brygady wyszkolonych robotników, przy asyście ciężkiego, specjalistycznego sprzętu, przygotowywały dniem i nocą infrastrukturę mającą stać się wizytówką projektu “Mount Everest dla ciebie”. Inwestor przekazał wykonawcy prostą instrukcję: chcę takiego szlaku, który poprowadzi na szczyt kobietę w szpilkach, pchającą wózek z dwójką dzieci i pomagającą przy tym niedołężnemu tacie. Wykarczowano las, wyrównano nierówności, położono asfalt, dodano ruchome schody na szczyt oraz ogromny taras widokowy, z całą siecią sklepów, restauracji i lodziarni. Organizatorzy zdecydowali się usunąć zalegający na zboczach śnieg oraz wykreować kontrolowany mikroklimat, eliminując jakiekolwiek ryzyko pojawienia się lawiny. Aby zrekompensować turystom niedostatki nowej panoramy, wynikające z obniżenia wysokości szczytu, zamontowano dookoła sieć super-czułych ekranów o rozdzielczości zdolnej imitować z powodzeniem rzeczywistość. Dzięki temu, Mount Everest miał stać się znany jako szczyt, nad którym nigdy nie zachodzi słońce, gwarantując zainteresowanym stuprocentową pewność skuteczności wyprawy.

Tłumy, sukces, ożywienie
Wkrótce po hucznym otwarciu projektu “Mount Everest dla ciebie”, góra wypełniła się gwarem ludzkich głosów. Na opustoszałych dotąd zboczach pojawili się pstrykający selfie wspinacze, bezprzewodowe wifi na szczycie umożliwiało bowiem natychmiastowe zafejsbookowanie świeżutkiej relacji z wyprawy śladami pierwszej brytyjskiej ekspedycji z roku 1921. Już za trzy dolary można było zakupić certyfikowany dyplom zdobywcy Mount Everest i stanąć tym samym w jednym szeregu z takim sławami wspinaczki jak Edmund Hillary (pierwszy zdobywca Mount Everest) lub Wanda Rutkiewicz (pierwsza europejka na szczycie). Za dodatkowe 5 dolarów, turysta mógł wykupić sobie miejsce w Wikipedii wśród dotychczasowych zdobywców szczytu, a za sto razy tyle - miejsce w absolutnej czołówce nazwisk. Mount Everest stał się prawdziwym hitem sezonu, oferując światu przełomową wizję nowoczesnej i skutecznej turystyki. Na ruchomych schodach wszyscy byli równi - każda jednostka mogła partycypować w wielkiej historii górskiej wspinaczki, a szczyt stał się wspólnym domem wszystkich pokoleń, charakterów i warstw społecznych. Kobiety nie musiały zdejmować szpilek, a miłośnicy internetowego trybu życia mogli spełniać marzenia bez utraty zbędnych kilogramów. Nastolatkowie nie musieli zostawiać w domu laptopów, a ruchosceptycy dostawali się na szczyt w zgodzie ze swoimi przekonaniami. Ubodzy, nawet jeśli nie było ich stać na stosunkowo drogą pizzę w jednym z podniebnych lokali, mogli zajeść moc górskich wrażeń domowymi kanapkami. Opresyjna, wykluczająca, bezlitosna i niemiłosierna wizja tradycyjnej wspinaczki odeszła do lamusa historii, funkcjonując w społecznej świadomości wyłącznie jako edukacyjna opowiastka o ciemnych wiekach średniowiecza. Mount Everest stał się wreszcie tym, czym zawsze powinien być - wspólnym dziedzictwem ludzkości.
Postępowcy tryumfowali. Oto udało się przywrócić życie zamierającej legendzie górskiej wspinaczki, a nowatorskie pomysły wizjonerów okazały się odpowiadać zapotrzebowaniu współczesnej kultury. Mówiono z dumą o uratowaniu idei wspinaczki, a wszystko to dzięki błyskotliwemu pomysłowi unowocześnienia jej formy. Sukces stał się faktem.

"Z miłości do gór zabiliście Mount Everest..."
Pewnego dnia Frakcja Postępowców przyprowadziła na szczyt posiwiałego już weterana wspinaczek, pragnąc unaocznić mu rozmiar sukcesu oraz wykorzystać na rzecz słusznych celów marketingowych. Starzec milczał przez całą drogę na szczyt, stojąc wśród grupy chińskich turystów fotografujących z namiętnością ruchome schody. Milczał wpatrując się na tarasie w będące technologicznym cudem ekrany. Milczał spoglądając jak rzesze nastolatków kupują hurtowo certyfikaty zdobywców, z nadrukowaną fotografią jego przyjaciela, który lata temu na zawsze pozostał na szczycie. Milczał widząc jak organizatorzy za pomocą smartfona regulują temperaturę oraz zmieniają pojawiające się na ekranach obrazy.
“Proszę spojrzeć, w końcu zdobyliśmy ludzi dla Mount Everestu!” - zawołał wreszcie jeden z pomysłodawców projektu, próbując wywołać entuzjazm dostojnego, lecz kłopotliwie niezaangażowanego gościa.
Starzec obrócił powoli twarz w kierunku obserwujących go towarzyszy. Ku ich zaskoczeniu, w bystrych oczach dało się zauważyć niezwykły smutek oraz wytrwale tamowane łzy. Z namysłem, lecz i ze zdumiewającą siłą, wyszeptał z zaciśniętego gardła krótką odpowiedź:

“Zdobyliście ludzi, ale nie dla Mount Everestu - nie ma już Mount Everestu…”
Słowa te wydawały się odbijać od szklanych ekranów i wznosić tysiąckrotnym echem ponad głowami nieświadomych niczego turystów. “Nie ma już Mount Everestu…” Nie ma już! Jak to…? Starzec podniósł wzrok i spojrzał prosto w oczy swoich przewodników: “Mieliście dwa niepasujące do siebie fragmenty rzeczywistości - antygórską kulturę i kontrkulturową górę. Postanowiliście zmodyfikować górę, żeby zdobyć kulturę. Zmieniliście więc górę, a kiedy to się stało - zabrakło powodu, dla którego warto byłoby zmieniać kulturę. Z miłości do gór zabiliście Mount Everest.”
Wśród zapadłej nagle, przejmującej ciszy, starzec kontynuował: “Otworzyliście definicję wspinaczki tak szeroko, że zgubiła wszystkie swoje znaczenia. Gościcie na szczycie tłumy nie dlatego, że ludzie weszli przez wąskie bramy górskiej turystyki, zakochując się w jej atmosferze i tajemnicy - weszli tutaj, gdyż upadły mury, które wyznaczały jej tożsamość i unikalny charakter. Kiedyś wspinałem się tutaj we wspólnocie związanych niezwykłą ideą osób, dzisiaj wjeżdżałem na szczyt w barwnym tłumie połączonym wyłącznie faktem zakupu taniego biletu wstępu do kolejnego parku rozrywki. Wspinałem się, aby być bliżej dzikiej, tajemniczej i przekraczającej mnie natury, dzisiaj jest jej tutaj równie niewiele jak na betonowych ulicach naszych metropolii. Zmieniliście formę wspinaczki, nie rozumiejąc, że dewastujecie jej treść. Z miłości do gór zabiliście Mount Everest…”

Słowa te krążyły jeszcze przez kilka chwil jak ciemna, burzowa chmura nad głowami zamyślonych przewodników, gdy odprowadzali wzrokiem postać pochylonego starca, niknącą na ruchomych schodach wśród długich cieni rzucanych przez nigdy niegasnące, elektroniczne słońce...