Uparte kobiety Drukuj Email
Autor: Donata Maliszak   
środa, 02 października 2013 00:00

Na fotografii trzylatka w śmiesznej, papierowej czapeczce nałożonej na jasne loczki z apetytem zajada wielki kawał urodzinowego tortu. Oboje – kobieta i mężczyzna patrząc na zdjęcie po raz kolejny, wracają pamięcią do tamtych radosnych chwil. Cofają się do czasu, gdy nic nie zwiastowało ciemnych chmur gromadzących się nad ich rodziną.

Nieszczęście, jak każde, przyszło niespodziewanie i to właśnie wtedy, kiedy wszystko tak dobrze się układało. Oboje mieli dobrze płatną pracę, dom i upragnione dziecko - dziewczynkę, wyczekiwaną przez długie lata. Asia była zdrowa, mądra i urocza. Rosła i rozwijała się wspaniale. Niedługo miała iść do przedszkola, poznać nowe koleżanki i kolegów. Tylko, że nadszedł ten dzień... A potem następne, pełne strachu dni i noce w szpitalnej, zimnej sali. I widok małej twarzyczki milczącej i uśpionej pod zwojami rurek.

Płakali, wołali do Boga o interwencję, o pomoc. Zaangażowali w bezustanną modlitwę swój zbór i przyjaciół z całej Polski. Jednak dziewczynka nadal nie otwierała oczu.

Lekarze ciągle coś szeptali za ich plecami. W otoczeniu szumiących i piszczących aparatów przetaczających nieustannie jakieś płyny do ciała Asi, czuli się zupełnie bezradni. To wszystko działo się za szybko, żeby się można było przygotować; żeby można było się z tym pogodzić i nastawić na powrót do domu bez córeczki u boku. Za szybko, żeby potrafili się z nią pożegnać.

I nagle dom stał się taki cichy i spokojny. W kuchni pusty kubeczek - ulubiony Asi - z jednorożcem. Na stole puszka przerażająco pełna nienadgryzionych ciasteczek w czekoladzie. Zabawki ustawione na półkach w dziecięcym pokoju, kiedy przecież należało się o nie potknąć już na korytarzu. Ilustrowana Biblia dla dzieci z zakładką włożoną ciągle w to samo miejsce, od tamtego ostatniego wieczoru, zanim to się stało...

***

Wychodzenie z domu ograniczyli do niezbędnego minimum. Do pracy i z powrotem. Wracając zahaczali jedynie o sklep, aby kupić niezbędne rzeczy. Zresztą, nawet to starali się robić jak najrzadziej. Nie chcieli patrzeć na dzieci ślizgające się po pokrytych śniegiem chodnikach ani na dorosłych śpieszących gdzieś w swoich sprawach tak, jak gdyby na świecie nic się nie zmieniło. Bo przecież się zmieniło! Zabrakło na nim ich ślicznej, małej dziewczynki...

Nie gotowali obiadów od dawna. Po prostu raz w tygodniu przywozili ze sklepu słoiki z gotowymi daniami. Podgrzewali je w mikrofalówce i jedli z chlebem. W lodówce znaleźć można było jedynie zeschnięty kawałek sera, twarde masło, karton mleka i dwa jajka. Więcej nic. Zresztą, w całym mieszkaniu - wypełnionym różnorodnymi sprzętami, meblami i książkami – pustka.

Nie mieli ochoty z nikim się widywać. Nie chcieli, by ktokolwiek wszedł i przerwał tę ciszę: żeby pił herbatę hałaśliwie mieszając cukier w szklance; żeby zadawał pytania i zapewniał o swoim współczuciu i zrozumieniu; żeby patrzył na nich pełnym litości wzrokiem. Kilkakrotnie już zamykali drzwi przed tymi dwoma kobietami z ich kościoła. Zapewniali, że niczego nie potrzebują; najpierw uprzejmie a wreszcie dobitnie dając im to do zrozumienia. Wiele razy udawali, że nie ma ich w domu, na dźwięk dzwonka nie podchodząc do drzwi. Wieczorem nie palili światła tak, by wydawało się, że wyszli lub śpią i siedzieli przy małej lampce wpatrując się w cienie rzucane na ścianę. Jednak one wciąż nie dawały za wygraną i zjawiały się pod ich domem raz po raz. Uparte kobiety!

Aż w końcu weszły, razem z listonoszem. Jedna przyniosła ze sobą słoik z zupą, druga na talerzu przykrytym srebrną folią stertę naleśników z serem i konfiturami. Rozpakowały wszystko w kuchni. Małżeństwo podziękowało i zapewniło, że nie trzeba było, że mają co jeść. Nie sili się na uprzejmość i pozory wdzięczności. Po prostu chcieli być sami. Sami ze swoim bólem i stratą. Tylko, że za kilka dni one znowu przyszły. Zanim wyszedł do pracy, stały na wycieraczce z drugim śniadaniem dla niego i słoikiem konfitur dla żony.

„Mam nadzieję, Jacku, że lubisz kanapki z żółtym serem, pomidorem i szynką?” - powiedziała pierwsza z uśmiechem podając pakunek.

„A dla ciebie, kochana konfiturki wiśniowe. Ekologiczne! Sama robiłam” - i po raz drugi wślizgnęły się do mieszkania. Szybko zakręciły się po kuchni robiąc kawę oraz jajecznicę z przyniesionych ze sobą jajek.

„Zjedź Agnieszko, to dobre jajka: ze wsi, od naszej Kazi”.

Jadła w milczeniu. Bo o czym niby miałaby z nimi rozmawiać?

„Wszyscy się o was modlą” - przerwała ciszę jedna z nich.

„Podziękujcie” - odpowiedziała nie odrywając oczu od talerza.

Słońce wyszło zza chmur i oświetliło kuchnię, w której siedzieli. Jedna z kobiet spojrzała w kierunku okna.

„Niedługo wiosna... Hm...” - odchrząknęła. „Mogłabym umyć wam okna. Wiesz, ja uwielbiam to robić. Mąż mówi, że jestem na tym punkcie lekko zwariowana. I chyba ma rację. Jeżeli się zgodzisz, to mogę przyjść jutro...”

„Skoro masz ochotę” - Agnieszka wzruszyła ramionami i odsunęła od siebie talerz.

„Dokładkę?” - zapytały prawie równocześnie.

„Wystarczy. Dziękuję” - wstała, zabrała kubek z kawą i stanęła w drzwiach. „Przepraszam, ale mam trochę pracy”.

Zrozumiały.

„W takim razie do zobaczenia, kochana. Zostań z Bogiem”.

„Tak... do widzenia”

Od tego czasu kobiety z kościoła zjawiały się w ich domu regularnie. Wciąż ich czymś karmiły: plackami, racuchami, ruskimi pierogami, ciastem. Często, zupełnie bez pytania, łapały ścierkę i wycierały kurze. A czasami po prostu siadały, robiły dla wszystkich herbatę i opowiadały: o ostatnim kazaniu wygłoszonym przez pastora; o tym, kto nie przyszedł w niedzielę, kto chory, kto wyjechał albo przyjechał. Chwilami mieli ich serdecznie dość, ale kiedy nie przychodziły kilka dni z rzędu, zaczynali odczuwać ich brak. Jednak ani on, ani ona głośno nie przyznawali się do tego.

***

Najbardziej denerwowały ich pytaniem: „Jutro niedziela, przyjdziecie na nabożeństwo? Tak dawno was nie było. Wszyscy się o was martwią...”.

„Zobaczymy” - odpowiadał krótko mężczyzna. „Mam teraz dużo pracy. Siedzę nad papierami nawet po nocach”.

Obie strony wiedziały, że to wymówka. One jednak nic nie odpowiadały. Po prostu: czekały.

Nadeszła wiosna. Nic nie wskazywało na to, żeby tej niedzieli Jacek i Agnieszka mieli zjawić się w kaplicy. W sobotę po południu obie kobiety były u nich z wiązką żółtych tulipanów zerwanych na działce. Włożyły kwiaty do wazonu a potem, za pozwoleniem gospodyni, otworzyły szerzej okna, by wpuścić więcej słońca. Wracając wzdychały i zasmucone kiwały głowami nad widokiem, podkrążonych z niewyspania i długiego siedzenia przy komputerze, oczu mężczyzny.

„Nic więcej nie zrobimy, trzeba się dalej modlić. Ale tak żal patrzeć jak cierpią”.

Kolejne niedzielne nabożeństwo zaczęło się jak zwykle: pieśnią. I właśnie wtedy oboje wślizgnęli się, prawie niepostrzeżenie, do sali. Usiedli z tyłu, pod ścianą. Mimo to, obie kobiety i tak to zauważyły. Na ich widok uścisnęły sobie ręce na znak radości i nadziei, że może się udało; że może wreszcie przyjdą ze swoim smutkiem i bólem do Tego, który pomoże im go ukoić, że w końcu wrócą do życia.

Potem już nie odwracały się do tyłu, więc nie widziały z jaką uwagą małżeństwo wsłuchiwało się w słowa płynące zza kazalnicy ani jak ona ukradkiem wycierała łzy.

***

Dzień był piękny. Po zakończonym nabożeństwie Jacek i Agnieszka zostali jeszcze, długo rozmawiając z pastorem. One natomiast poszły, jednak zamiast autobusem, postanowiły przespacerować się wspólnie do domu.

„Wiesz, Halinko, miałaś naprawdę dobry pomysł, żeby im wtedy przynieść te naleśniki”.

„A ty miałaś rację, ze zrobieniem kanapek następnego dnia”.

Roześmiały się i zanim rozeszły do swoich domów jeszcze raz uścisnęły sobie ręce tak, jak to robią ludzie po dobrze wykonanej pracy.