Niegdyś słowa „wrzesień” i „szkoła” wypowiadane pod koniec sierpnia wywoływały u mnie pełen strachu skurcz w żołądku. Później w latach studenckich wrzesień stał się moim ulubionym miesiącem – po całorocznej nauce i letnich wojażach, w końcu przychodził czas na odpoczynek. W zeszłym roku sytuacja diametralnie się zmieniła, a słowo „wrzesień” znów nabrało nowego znaczenia. Jeszcze kilka dni i wracam na moje pole bitwy, gdzie znów zacznę staczać ciężką walkę z… samą sobą. Dopóki nie zaczęłam pracy w szkole nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wielki wpływ na moją pracę z dziećmi (czy interakcje z nimi przy innych okazjach), ma to, co aktualnie przeżywam i to jakim tak naprawdę, wewnętrznie, jestem człowiekiem.
Wraz z podjęciem jakiś nowych życiowych ról, często nieświadomie zakładamy (albo są nam zakładane) maski – nagle zostają nam przypisane cechy, które powszechnie są łączone z daną rolą. Kiedy byłam dzieckiem, nie mogłam pojąć, dlaczego nauczyciele – ludzie mądrzy, dojrzali, posiadający dużą „władzę” w środowisku klasowym – tak często wykorzystują swoją przewagę i pastwią się nad uczniami. Przecież w niejednej sytuacji mogli zareagować inaczej, bardziej „ludzko”, z większą wyrozumiałością… Patrzyłam na nich przez pryzma ich zawodu i cech jakie są mu potocznie przypisywane, zupełnie zapominając, że nauczyciele to przede wszystkim ludzie z krwi i kości; ludzie z różnymi problemami, kompleksami, osobistymi tragediami czy dramatami... Ludzie, których osobowość, doświadczenia i „wnętrze” mają ogromny wpływ na to, w jaki sposób wykonują swoją pracę. Posłużę się bardzo banalnym przykładem. Osoba, która czuje się niedoceniana, po poświęceniu poprzedniego dnia paru godzin na przygotowanie lekcji, bardzo zdenerwuje się słysząc uwagę ucznia, że lekcja prowadzona przez nią jest nudna. Jej reakcja może się wydawać uczniom nieproporcjonalna do „przewinienia”, bo nie zdają sobie sprawy z tego, że nadepnęli na jej czuły punkt. Po paru miesiącach pracy w szkole byłam już pewna, że w tym zawodzie nie ma dnia, aby jakiś mój czuły punkt nie został podeptany, kompleks obnażony, chociażby przede mną samą. Zaczęłam też podejrzewać, że tutaj tkwi problem „bezduszności” nauczycieli. Nauczyciele broniąc się przed nieświadomym atakiem uczniów na ich osobę, lub starając się nie dopuścić do tego, by uczniowie zdali sobie sprawę z siły rażenia swoich „niewinnych” wypowiedzi, bronią się w myśl zasady „najlepszą obroną jest atak”. Problem tkwi tylko w tym, że nauczyciele nie są odosobnioną grupą zawodową, która się z tym zmaga… Problem w tym, że nie dotyczy to tylko życia zawodowego… również relacji rodzinnych.
Jakiś czas temu, obejrzałam spot kampanii społecznej zatytułowany „Orzeł czy nielot?”, który od razu przywołał mi na myśl powyższe refleksje.
Jak często ludzie zmagając się z własnymi wewnętrznymi problemami, komplikują swoje relacje z innymi? Jak często nie potrafiąc poradzić sobie z samymi sobą przenoszą to na innych, raniąc i krzywdząc, a czasami nawet niszcząc swoich najbliższych, przyjaciół, ludzi ze swojego otoczenia. Przed całym światem mogą zasłaniać się maską dorosłości, wykonywanego zawodu, lub wypełnianej roli… „Jestem przecież nauczycielką.” „Jestem żoną.” „Przecież jako matka wiem.” Kim jednak jest ta nauczycielka, żona i matka w rzeczywistości? Co kryje się w jej wnętrzu? Czy rzeczywiście dojrzała do roli, jaką ma wykonywać? Czy może zmaga się z różnymi wewnętrznymi problemami? Czy nie jest przypadkiem tym metaforycznym nielotem, który zmaga się z wieloma kompleksami, zakorzenionymi gdzieś w czasach dzieciństwa…? Problem poważny sam w sobie nabiera jeszcze większego znaczenia, kiedy w grę wchodzą dzieci. Nieważne czy nasze własne, czy te powierzone w ramach służby w zborze, czy pracy zawodowej. Dorośli często nie zdają sobie sprawy jak wielki wpływ mają na dzieci, jak wielką moc mają ich słowa. Mogą budować, ale i niszczyć…. Dorosłe „nieloty” niszczą powierzone im dzieci i kształtują kolejne „pokolenie nielotów”, które kiedyś, kiedy dorosną, będą kopiować ten model na następnym pokoleniu… Jednak jest nadzieja! Apostoł Piotr napisał „[Chrystus] wybawił nas z marnego postępowania przez ojców nam przekazanego”. Tylko, czy czasami ten problem nie jest marginalizowany: Wewnętrzne problemy człowieka? Przecież ważniejsze są…(tu może znaleźć się wiele odpowiedzi, np. służba, dążenie do świętości, gruntowny fundament teologiczny itp. itd.). Być może… tylko właśnie nasze wewnętrzne problemy rzutują na nasze relacje rodzinne, a podstawą kościoła jest rodzina. Rzutują na to jakie będą nasze dzieci, a przecież one mają stanowić przyszłość kościoła. Zapominamy o tym. Tak często nie pamiętamy, że poprzez nasze relacje, zachowania, postawy i SŁOWA kształtujemy dziecko – małego człowieka A później narzekamy na dzieci, na młode pokolenie, martwimy się o przyszłość kościoła, który stanowić będą właśnie te dzieci… Znów wracają do mnie moje odkrycia sprzed roku opisane w tekście „Kobiecość skoncentrowana na Chrystusie”
(http://nalezecdojezusa.pl/index.php/blogi/item/358-kobieco%C5%9B%C4%87-skoncentrowana-na-chrystusie)
Wracam do szkoły, na moje pole bitwy z samą sobą. Do bitwy, w której będę uśmiercała własne JA, moje urażone ego, zranione ambicje, obnażone kompleksy oraz złość i żal, kiedy ktoś nadepnie na mój czuły punkt. Do bitwy o to aby Chrystus stawał się we mnie większy a ja zaś stawała się mniejsza. Mottem będą dawno usłyszane słowa, a wciąż tak aktualne: Wzrastaj w Chrystusie. Każdego dnia umieraj, aby On był widoczny dla świata. Mając to, masz wszystko. Chcę, aby moi uczniowie widzieli we mnie Chrystusa, a w moich czynach, słowach i postawach Jego miłość, która mnie zmieniła i przelewa się na nich. I o to będę walczyć. Nawet z samą sobą.