Wspólny wróg motywował, zakrywał swym potężnym cieniem polityczne pęknięcia w szeregach walczących i sprawiał, że bycie przeciwko czemuś stało się przez moment ważniejsze od bycia za czymś. Z tym większym zdumieniem spogląda się więc dziś na Witalija Kliczkę, unikającego jak ognia pytań o organizacje Prawego Sektora, z którymi dzielił przed momentem rewolucyjną scenę. Po raz kolejny stara, powstańcza prawda potwierdziła swą zasadność - łatwiej rzucać razem kamieniami w symbole istniejącego porządku niż połączyć się we wspólnym wysiłku zbudowania z tych kamieni lepszej rzeczywistości.
Każdy z nas bywa człowiekiem z Majdanu
Kościół zawsze posiadał w sobie igrające w powietrzu iskry niezadowolenia i słusznego pragnienia zmiany. Nie sądzę, aby kryło w tym coś niegodnego, wręcz przeciwnie! Chcemy żyć w takim Kościele, jaki według naszych najszczerszych i najgłębszych intuicji, byłby najbardziej chrystusowy. Dla jednych oznacza to przede wszystkim szczelniejsze domknięcie drzwi prawowierności, dla innych szersze otwarcie okien na świat. Wszyscy - mniej lub bardziej - modelujemy kościelną rzeczywistość według własnego zrozumienia chrześcijaństwa. Dlatego też, każdy z nas bywa człowiekiem z Majdanu. Każdy z nas ma swojego Janukowycza. Każdy z nas chce nowej Ukrainy. Nasze facebookowe tablice pełne są latających brukowych kostek i oddanej walki z berkutowcami. Zwalczamy fałszywych proroków, demaskujemy ekumenizm Festiwalu Nadziei i równamy z ziemią pomniki świeckich kompromisów liberalnego chrześcijaństwa. Ale nie tylko. Tuż obok rzucamy kamieniami w ołtarze uświęconej tradycji, zrywamy pajęczyny z odwiecznych obrazów chrześcijaństwa i wzywamy do odważnego przywitania nowego. Rewolucyjnemu zapałowi oddanych czcicieli przeszłości dorównuje niekiedy wyłącznie barykadowa gorliwość pionierów. Specjalizujemy się w zwiedzeniach, herezjach, błędnych naukach, fałszywych ścieżkach, religijnych mentalnościach i zgubnych tradycjach. I dopóki stoimy w jednym szeregu na Majdanie, śpiewając w podniosłej atmosferze pieśń zwycięstwa, wydaje się, że tak właśnie zmienia się losy narodów. Nic bardziej mylnego. Prawdziwa zmiana zaczyna się wtedy, gdy to jak było i jak jest przestaje mieć znaczenie, a w rozgrzanym powietrzu pojawia się niepokojące pytanie: jak być powinno?
Ograniczenia teologii nieufności
Gilbert Chesterton zwykł mawiać, iż “złe jest to, że nie pytamy, co jest dobre”. Tryumf teologii nieufności, odnajdującej swą siłę w negacji i zaprzeczaniu należy uznać za poważne zagrożenie dla duchowej żywotności Kościoła. Potrzebujemy gorących serc na Majdanie, ale tylko wtedy, jeśli towarzyszy im klarowna i głęboka wizja oczekiwanych zmian. Zbyt często ograniczmy się do negowania istniejącego stanu rzeczy, zakładając z góry oczywistość alternatywy. Ale ona z pewnością nie jest oczywista. Nietrudno zrozumieć ludzi, którzy - w trosce o swoją definicję prawowierności - wykrzykują na barykadach chrześcijańskiego Majdanu antyekumeniczne hasła, zaczynając od sformułowania “jedność nie oznacza”. Zawsze należy zapytać jednak o alternatywę: co w takim razie jedność oznacza? W przestrzeni tysięcy skonfliktowanych między sobą denominacji ewangelicznych, z których co druga przyznaje sobie bez wahania status obiektywnego wzoru apostolskiego kościoła? Co oznacza jedność w świecie łamiących się na wiele części małych, lokalnych kościołów i nowopowstających grupek domowych, zbawionych rzekomo od zgubnego wpływu instytucjonalnego chrześcijaństwa? Co oznacza jedność w czasach sprywatyzowanej, zindywidualizowanej wiary, której wyznawcy uważają się za ostatnich proroków Pana, nie wahając się stawiać historycznego chrześcijaństwa przed trybunałem własnych intuicji? Wydaje mi się, że rozumiem słuszne oburzenie z powodu tanich przynęt zakładanych na haczyk ewangelizacyjnej wędki. Nie usuwa ono jednak wielkiego pytania o to, w jaki sposób postępujemy dziś z dziedzictwem Chrystusa. Czy nie zamykamy go przypadkiem w twierdzy swoich dobrze brzmiących i ekskluzywnych sformułowań, niedostępnych dla przeciętnego dziecka współczesnej cywilizacji? Czy nasze duchowe wysepki rzeczywiście są tak niewielkie wyłącznie z powodu ogromu otaczającego oceanu zła? A może straciliśmy gdzieś po drodze chrystusową intuicję poszerzania Królestwa i łowienia ludzi?
Kiedy rozmyślam nad tym wszystkim, pojawia się jeszcze jedna refleksja. Istnieje nieustanna pokusa, by zdefiniować Winowajcę, poznać jego imię i wykrzykiwać je z nienawiścią na chrześcijańskim Majdanie. Wyrazista wizja rzeczywistości, w której czarny charakter odpowiada za wszystkie nieszczęścia świata, stanowi kuszącą alternatywę dla wielowątkowej rzeczywistości naszych czasów. Człowiek kocha się w łatwych i oczywistych odpowiedziach, gdyż gwarantują poczucie złudnego bezpieczeństwa i rzekomej kontroli nad sytuacją. Z zadziwiającą łatwością dajemy się niekiedy przekonać, że problem leży w tym kaznodziei i tamtym nauczaniu, a klucz do cudownej przemiany kościelnej rzeczywistości trzeba wyszarpać z łap wilków ubranych w owczą skórę. Czasami nie starcza już czasu na uderzenie się w piersi, gdyż trzeba demaskować kolejne zagrożenia. Od liberalnych poglądów amerykańskich pastorów aż po filozofię gender i lewicowe postulaty - wciąż coś uporczywie sprawia, że problem wydaje się leżeć tam, nigdy nie tutaj. Usunięcie Janukowycza wydaje się otwierać drzwi do raju. Dopiero później okazuje się, że usunęliśmy zaledwie trochę kurzu nagromadzonego na złotej klamce mosiężnych drzwi.
Grzechy Kościoła nigdy nie są większe od naszych
Warto w tym miejscu przytoczyć jeszcze jedną anegdotkę z Gilbertem Chestertonem w roli głównej. Pewnego razu, jedna z gazet zadała prowokujące pytanie: co jest nie tak z tym światem? Kilka dni później otrzymała krótką wiadomość, w której napisano po prostu: “To ja. Z poważaniem, G.K. Chesterton.” Publiczna inspekcja bywa niezbędna, ale czy można przecenić moc pokornej introspekcji? Grzechy Kościoła nigdy nie są większe od naszych.
Wbrew powszechnym opiniom najbardziej wyostrzonym wzrokiem nie cechuje się więc ten, kto dostrzegł źdźbło zwiedzenia w oku bliźniego, lecz ten, kto potrafił ujrzeć belkę pychy we własnym.
Kościół potrzebuje gorliwości, łez i krwi Majdanu, jednak rzucane kamienie jeszcze nigdy nie ułożyły się w piękny gmach apostolskiego chrześcijaństwa. Każdy święcie niezadowolony musi zdać sobie sprawę, że bez usystematyzowanej, głębokiej i odpowiedzialnej(!) wizji Kościoła przypomina zwykłego awanturnika, który - nie potrafiąc stawiać domów - walczy o wyburzenie istniejących. Pytanie o to jakiego Kościoła nie chcemy, nigdy nie jest równoznaczne z odpowiedzią na pytanie o jaki Kościół walczymy.
Niech nasze słuszne pragnienie zmiany uzupełnione zostanie wnikliwymi studiami (choćby historycznymi i egzegetycznymi), ukrytym i niewidzialnym korzeniem autentycznej pobożności, a także pokornym i ostrożnym podejściem do skomplikowanej rzeczywistości. Tak, kieruję te słowa przede wszystkim do siebie, gdyż z każdym mijającym miesiącem odkrywam kolejne przestrzenie własnej niewiedzy, bolesnej ignorancji i powierzchownych przekonań. Kościół nie jest piaskownicą, w której bezkarnie można burzyć babki zbudowane przez inne dzieci, tylko dlatego, że zagrażają mocarstwowym planom naszego zamku. Dotykając Kościoła, dotykamy przecież Oblubienicy Chrystusa, przedmiotu Jego wiecznej i wszechmocnej miłości, sensu i spełnienia niesamowitej historii wszechświata.
Od ślepych, pozbawionych refleksji uniesień na Majdanie, strzeż nas Panie. W przeciwnym razie i do nas odniosą się słowa wypowiedziane niegdyś przez Stanisława Jerzego Leca:
Nie poznaję tych ludzi. Na barykadach byli wyżsi.