Zło dobrem zwyciężaj... Drukuj Email
Autor: Anna Kwiecień   
niedziela, 23 lutego 2014 00:00
Prawdopodobnie każde dziecko wychowane „na Biblii” wie, że całe Pismo przez Boga jest natchnione i pożyteczne do nauki, do wykrywania błędów, do poprawy, do wychowywania w sprawiedliwości (2 Tym 3:16). Ta wiedza nie przeszkadzała mi jednak w odczuwaniu niechęci do pewnego wersetu: Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj (Rzym 12:21). Awersja do tych słów narodziła się w całkiem „naturalny sposób”. Otóż będąc jeszcze dziewczynką wydawało mi się, że najbardziej sprawiedliwą zasadą jest „oko za oko, ząb za ząb”, czyli jak ktoś tobie, tak ty jemu. Nie ma się czym chwalić, ale musze wyznać, że w na pozór grzecznej, spokojnej dziewczynce, drzemał całkiem mściwy „charakterek”. Otoczenie można było zmylić, ale nie własną mamę, która – kiedy złościłam się na kogoś i zastanawiałam, co mogę zrobić, żeby winowajca dostał zasłużoną nauczkę – ucinała mojej wywody jednym zdaniem: „Ania, zło dobrem zwyciężaj!”. Oj, jak ja nie znosiłam tego zdania! Wydawał mi się bardzo niesprawiedliwe. Oczywiście chciałam „słuchać Pana Boga” i „Mu się podobać”, więc czasami próbowałam postępować według tych słów, jednak zazwyczaj mój „charakterek” brał górę. Słowa zło dobrem zwyciężaj były dla mnie tylko ciężkim do wypełnienia nakazem, niedającym żadnej radości. Swoją drogą, nawet bardzo się zmuszając, nie byłam w stanie na stałe wprowadzić tej zasady w swoje życie. Nie była to moja zła wola, po prostu nie potrafiłam. Coś musiało się zmienić. Nie był to tylko mój wiek i sposób postrzegania świata – przede wszystkim musiało się zmienić moje wnętrze.

Zmiana nie dokonała się w jeden dzień lub w jedną noc. To był bardzo długi proces (który trwa jeszcze dzisiaj i pewnie będzie się ciągnął aż do końca mojego życia). Choć w większości przebiegał on niedostrzegalnie, patrząc z perspektywy czasu wiem kiedy się rozpoczął – był to moment, w którym zrozumiałam, że jestem grzeszna i sama nie potrafię żyć inaczej. Prosiła o przebaczenie moich grzechów i zmianę mojego wnętrza. Wtedy właśnie rozpoczęła się moja wędrówka za Jezusem, którego chcę naśladować. Sama nie jestem w stanie tego dokonać, to On przemienia moje wnętrze tak by we mnie objawił się Jego charakter. W ten właśnie sposób zaczął się też zmieniać mój stosunek do innych osób, a przede wszystkim do tych, którzy byli mi nieprzychylni, lub w jakiś sposób wyrządzili mi przykrość lub krzywdę. Słowa: Miłujcie nieprzyjaciół waszych i módlcie się za tych, którzy was prześladują (Mat 5:44) stały się naturalną reakcją. Miłość do Boga i doświadczanie Jego miłości powodowało, że naprawdę z serca błogosławiłam takiej osobie i się za nią modliłam, ale… w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że coś jest jeszcze nie tak. Pomimo tego, że nie mściłam się, nie gniewałam, gdzieś zostawał uraz, który sprawiał, że trzymałam dystans do danej osoby: „Ja ciebie błogosławię, ale nie chcę mieć już z Tobą nic wspólnego"...

Otrzeźwieniem stały się dla mnie słowa z Ewangelii Łukasza (6:27-28): Miłujcie nieprzyjaciół waszych, dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą, błogosławcie tym, którzy was przeklinają, módlcie się za tych, którzy was krzywdzą. Czy właśnie miłość nie polega na tym, że okazuje się ją czynami? Łatwo powiedzieć: „ja ciebie kocham, modle się za ciebie i ciebie błogosławię, ale nie chcę mieć z tobą nic do czynienia”… Nie jest natomiast łatwo dobrze czynić tym którzy żywią do mnie niechęć, ani okazać serdeczność tym, którzy mnie krytykują i potępiają. Wymaga to wewnętrznej walki ze swoim JA, często też samozaparcia. Nie jest to umiejętność, którą można wypracować do perfekcji. Każda nowa sytuacja jest lekcją i sprawdzianem. Lekcją uczącą, że sama o własnych siłach nie jestem w stanie tego osiągnąć, sprawdzianem -  czy rzeczywiście żyje we mnie Chrystus. Kiedyś natknęłam się na ciekawą myśl. Jej autor twierdził, że podczas kazania na górze Jezus nie mówił o tym, jacy powinniśmy być, ale o tym jacy będziemy, kiedy w nas będzie się objawiał Jego charakter. Sami z siebie nie jesteśmy zdolni do takich postaw, tylko Jezus przemieniając nas na swoje podobieństwo może do tego uzdolnić.  Co ciekawe, kiedy zaczęłam modlić się o to, bym mogła dobrze czynić tym, którzy mnie krzywdzą, zaczął zmieniać się mój stosunek do nich. Zamiast wrogów dostrzegłam ludzi podobnych do mnie, niektórzy z nich byli tacy jak ja kiedyś – nie potrafili dobrze czynić, bo żyli bez Chrystusa – inni znali Go, lecz (tak jak ja) uchybiają, gdyż charakter Chrystusa dopiero się w nich kształtuje. Co więcej, zauważyłam, że skoro Bóg wybaczam mi moje upadki, uczy mnie i kształtuje, to taki sam stosunek ma do innych swoich dzieci. Ja uchybiam w tym, inni – w tamtym, ale wszyscy tak samo potrzebujemy Bożej łaski i tego by Chrystus przemieniał nas na swój obraz. Skoro mi i im przebacza, kim ja jestem, żeby chować urazę? Jakie mam prawo żeby się gniewać, jeśli sama tak często uchybiam i korzystam z Bożego przebaczenia? Spoglądając z tej perspektywy na innych, łatwiej ich kochać i dobrze im czynić – i ja i oni potrzebujemy Chrystusa, aby żyć święcie, by nie wyrządzać zła innym, by wszystkich szanować a braci (i siostry) miłować (1 Ptr 2:17).


Nikomu złem za złe nie oddawajcie, starajcie się o to, co jest dobre w oczach wszystkich ludzi. Jeśli można, o ile to od was zależy, ze wszystkimi ludźmi pokój miejcie. Rzym 12:17-18